niedziela, 10 listopada 2013

Wodzirej




Najlepsza połowa w wykonaniu piłkarzy Stali Stalowa Wola w całej rundzie wystarczyła, by na pożegnanie jesieni odprawić z kwitkiem Świt Nowy Dwór Mazowiecki. Spektakularne, czterobramkowe zwycięstwo Stalówki zasługuje na tym większe uznanie, że przez ponad 70 minut grała ona w osłabieniu. Wybór zawodnika meczu nie nastręcza zbyt wielkich kłopotów: strzelając dwa gole i asystując przy kolejnych dwóch trafieniach Wojciech Reiman był w sobotę niekwestionowanym liderem drużyny.

Sobotnie spotkanie, którym piłkarze Stali Stalowa Wola pożegnali się przed zimą ze swoimi kibicami, miał dwa oblicza - swoją brzydszą i piękniejszą połowę. W pierwszych 45 minutach obydwie drużyny zajmowały się głównie ślizganiem po namokniętej murawie i niemającą nic z ducha sportowego fair play wymianą złośliwości. Trup słał się gęsto, goście prowokowali piłkarzy Stali mało kulturalnymi zaczepkami, w których brylował zwłaszcza napastnik Kamil Szczepański – ten sam, który w maju, w trenerskim debiucie Pawła Wtorka, wykazał się na Hutniczej zarówno brakiem elegancji, jak i boiskowym sprytem strzelając Stalówce gola po nieładnej przepychance z Krystianem Getingerem.

Także i tym razem boiskowa postawa wysokiego napastnika Świtu pozostawiała wiele do życzenia; nie tylko dążył do spięć z obrońcami Stali – do rękoczynów z Bogaczem doszło już w pierwszych minutach meczu – lecz jeszcze z przesadną teatralnością próbował oszukiwać sędziego. Nic dziwnego, że nerwowa aura udzieliła się nie tylko kolegom Szczepańskiego, lecz również piłkarzom Stalówki. Padło na Bartkiewicza, który już w 17 minucie został wyrzucony z boiska za faul bez piłki (trener Lebioda stwierdził, że przewinienie defensora Stali zasługiwało najwyżej na upomnienie). Świt miał przed sobą ponad 70 minut gry w przewadze.

W pierwszej połowie piłkarze częściej leżeli, niż grali...

Wcześniej nic nie wskazywało na to, by Stalowa miała zdominować sobotnie zawody. Do momentu czerwonej kartki dla Bartkiewicza obydwie drużyny sprawiały wrażenie, jakby brały udział w przymusowym sparingu. Nie dość, że ciężko dostrzec było choćby minimalne oznaki boiskowego zaangażowania, to jeszcze zawodnicy obydwu drużyn popełniali szkolne błędy. Obopólną indolencję najlepiej oddaje sytuacja, kiedy Mateusz Kantor wrzucił piłkę z autu wprost pod nogi skrzydłowego Świtu – ten zaś, niepilnowany przez nikogo, wybił piłkę poza linię boczną. Trzeba jednak przyznać Stalowcom, że na boisku w ogóle nie dało odczuć się przewagi Świtu; co więcej – od kiedy zmuszeni zostali do walki w 10-tkę – to właśnie gospodarze starali się nadawać ton boiskowym wydarzeniom.



Inna sprawa, że defensywa Świtu robiła co mogła, by ułatwić zadanie piłkarzom Stalówki. Kluczowy moment meczu miał miejsce w 36 minucie, kiedy do bezpańskiej piłki między dwóch zawodników gości i wychodzącego do piłki bramkarza zdołał doskoczyć Tomasz Płonka, jednak napastnikowi Stali zabrakło odrobiny szczęścia i gości uratował słupek. Zryw Płonki był jednak dla kolegów wyraźnym sygnałem, że przy agresywniejszym pressingu defensywa rywali zaczyna tracić rezon. Pierwszy gol dla Stalówki mógł paść jeszcze przed przerwą, kiedy głowę stracił golkiper Świtu łapiąc na 5 metrze podaną przez swego kolegę piłkę. Kardynalnego błędu gości nie zdołał jednak wykorzystać Wojciech Reiman nie znajdując luki w ustawionym na linii bramkowej murze.

Wojciech Reiman: Jak z 5 metrów ominąć mur?




Na drugą połowę gospodarze wyszli bez zmian, zobaczyliśmy jednak po przerwie zupełnie odmienioną drużynę. Na efekty nie trzeba było długo czekać, bo już 4 minuty po wznowieniu gry piłka po raz pierwszy zatrzepotała w bramce bronionej przez Domżala, kiedy po dośrodkowaniu z rzutu rożnego i strzale Wojciecha Reimana głowę dostawił Mateusz Argasiński. Nie bez znaczenia była tu próba prowokacji ze strony strzelca bramki (trochę w stylu Szczepańskiego), który chwilę wcześniej skutecznie zdenerwował bramkarza Świtu zastawiając go ciałem przy kornerze.



Od tego momentu na boisku niepodzielnie rządziła już tylko jedna drużyna, dowodzona przez Wojciecha Reimana. Grający po przerwie z opatrunkiem na głowie pomocnik był siłą napędową Stalówki: być może zbyt często decydował się na samolubne zagrania, nonszalancko uderzając z dystansu zamiast dostrzec lepiej ustawionych partnerów; wspólnie z Tomaszem Płonką, Radosławem Mikołajczakiem i Patrykiem Turem (nareszcie dobry mecz naszego młodzieżowca) raz po raz konstruował jednak coraz płynniejsze akcje stwarzając coraz większe zagrożenie pod bramką rywali. Kiedy zaś Świt próbował dostać się w pole karne Stalówki, na posterunku stał niezawodny w sobotę Michał Bogacz.

Defensor gospodarzy rozegrał chyba najlepsze spotkanie w tej rundzie, praktycznie nie dopuszczając gości do sytuacji strzeleckich; fakt, że grając przez większą część spotkania w osłabieniu nie straciliśmy ani jednej bramki, to gównie jego zasługa – co więcej, skuteczne bloki Bogacza często inicjowały groźne kontrataki Stalówki. Tak było w 65 minucie, kiedy ładna kombinacja między Płonką i Reimanem zakończyła się kornerem dla Stali. 6 minut później identyczny scenariusz – zablokowana przez Bogacza piłka trafia do Damiana Łanuchy, który pędzi lewym skrzydłem w kierunku bramki gości, gdzie doskonale wypatruje wbiegającego w pole karne Reimana i jest już 2-0.

Reiman był w sobotę w niesamowitym gazie. Do ostatniego gwizdka sędziego nie odpuszczał biegowych pojedynków z rywalami, stając się nie tylko królem środka pola, lecz również najgroźniejszym piłkarzem Stalówki pod bramką Świtu. Gol na 2-0 był właśnie efektem „pójścia za akcją” do samego końca; wystarczyło tylko dostawić nogę. O wiele więcej szczęścia miał Reiman w 88 minucie, kiedy dość łatwo rozklepał defensywę gości do spółki z Płonką i zdecydował się na zaskakujący strzał z dystansu – Domżal nie miał jednak w sobotę najlepszego dnia i na tablicy wyników powtórzył się rezultat ze spotkania z Concordią. Podłamanych piłkarzy Świtu dobił jeszcze w doliczonym czasie gry wprowadzony przed końcem Damian Juda, który nie zmarnował świetnego podania Reimana i ze spokojem ośmieszył obronę gości ustalając wynik spotkania na 4-0.



Lepszego pożegnania jesieni nie wyreżyserowałby sam Mariusz Treliński! Gdyby to był teatr, z pewnością nie obeszłoby się w sobotę bez bisów. Tak entuzjastycznej owacji na stojąco nie było już bowiem na Hutniczej od lat. Sto lat! Sto lat!

Zobacz galerię zdjęć z meczu Stal Stalowa Wola - Świt Nowy Dwór Mazowiecki.

sobota, 2 listopada 2013

Punkt honoru



Stare piłkarskie porzekadło głosi, że jeśli meczu nie można wygrać, trzeba go przynajmniej umieć zremisować. Punkt uratowany w ostatniej minucie przez piłkarzy Stali Stalowa Wola w wyjazdowej potyczce ze swą imienniczką z Rzeszowa ma jednak smak zwycięstwa; Stalówka po raz kolejny pokazała zaś, że jest drużyną z charakterem.

W porównaniu z ostatnim meczem z Concordią Elbląg w wyjściowym składzie Stalówki nastąpiła jedna wymuszona zmiana, pauzującego za kartki Wojciecha Reimana zastąpił Michał Kachniarz. Zawieszony do końca rundy trener Wtorek do spółki ze swym asystentem Arturem Lebiodą, który w Rzeszowie po raz kolejny oficjalnie prowadził zespół Stali, podtrzymali wprowadzoną w ubiegłym tygodniu innowację w ustawieniu formacji defensywnej: Adrian Bartkiewicz znów rozpoczął mecz na ławce rezerwowych, jego pozycję na prawej stronie obrony zajął zaś Mateusz Kantor, ustępując z kolei miejsce po przeciwnej stronie boiska Sylwestrowi Sikorskiemu. 

W pierwszej połowie sportowych emocji było jak na lekarstwo, kibice obu drużyn mogli więc do woli oddawać się „wymianie uprzejmości”, z czego też skwapliwie korzystali. Bolały więc nie tylko oczy, lecz również uszy. To jednak gospodarze sprawiali wrażenie pewniejszych swych boiskowych umiejętności, wiatru w żagle dodała im z pewnością strzelona już w 6 minucie bramka, kiedy do dośrodkowywanej na raty przez Szczoczarza piłki najwyżej wyskoczył Piotr Prędota i wyprzedziwszy pilnującego go Michała Czarnego precyzyjnym strzałem głową nie dał szans Tomaszowie Wietesze. 

1-0 dla Stali Rzeszów

Stalówka przebudziła się nieco w drugim kwadransie gry, kiedy Radosław Mikołajczak dał impuls kolegom oddając pierwszy celny strzał na bramkę gospodarzy. Mimo powolnego przejmowania inicjatywy piłkarze ze Stalowej Woli razili jednak niedokładnością i opieszałością; zawodzili zwłaszcza atakujący: doświadczony Wojciech Fabianowski przegrywał pojedynki z potężnym Dominikiem Bednarczykiem (pamiętam ich fizyczną rywalizację z ubiegłego sezonu, gdy Bednarczyk nosił jeszcze koszulkę Unii Tarnów), z kolei młody Patryk Tur notował stratę za stratą dając swym adwersarzom kolejny argument w dyskusji o zbyt wysokich progach, jakimi są dla młodzieżowca Stalówki drugoligowe rozgrywki.  

Ostatni kwadrans pierwszej połowy znów należał jednak do piłkarzy gospodarzy. Najpierw zupełnie niepilnowany Jędryas miał szansę podwyższyć wynik, jednak jego główka po rzucie rożnym Szczoczarza minęła bramkę Wietechy, kilka minut później ładnym uderzeniem z woleja popisał się Maślany, jednak ocenę za wrażenia artystyczne popsuła nota techniczna – strzał zawodnika Stali Rzeszów trafił wprost w ręce Tomasza Wietechy. Golkiper gości popełnił pod koniec pierwszej połowy poważny błąd, kiedy wychodząc dość wysoko do dośrodkowania, nie trafił w piłkę i przez kilka sekund gospodarze mogli mierzyć do pustej bramki, obrońcy Stali wyręczyli jednak swego bramkarza. Najlepszą sytuację do strzelenia gola w pierwszych 45 minutach goście mieli po uderzeniu z rzutu wolnego Damiana Łanuchy, ładne uderzenie z 20 metrów rzeszowski bramkarz przeniósł jednak nie bez trudu nad poprzeczką.




W przerwie trener Lebioda dokonał aż dwóch zmian: zgodnie z oczekiwaniami na boisku pojawił się Tomasz Płonka (za Łanuchę), z boiska zszedł również Patryk Tur, którego zastąpił Dawid Komada. Jeszcze w pierwszej połowie na placu gry zameldował się zaś Bartkiewicz, który zmienił kontuzjowanego Sikorskiego. W drugiej połowie zobaczyliśmy odmienioną Stalówkę.

Kibice ledwie zdążyli zająć miejsca na krzesełkach po „przerwie gastronomicznej”, kiedy Bartkiewicz z impetem podłączył się do akcji ofensywnej gości i obrońcy Stali Rzeszów nie znaleźli innego wyjścia jak faul na obrońcy przeciwnika. W związku z faktem, że na boisku nie było ani Reimana, ani Łanuchy, do piłki podszedł Argasiński, precyzyjnie przymierzył nad murem i… bramkarza gospodarzy wyręczył słupek. Intuicyjna dobitka Mikołajczaka główką poszybowała już jednak wysoko nad poprzeczką. Stalowowolanie poszli jednak za ciosem i - głównie za sprawą Tomasza Płonki – w kolejnych minutach ponownie gorąco było pod bramką Lewandowskiego. Rosły napastnik Stalówki wniósł w poczynania kolegów sporo ożywienia, przede wszystkim o wiele lepiej niż Fabianowski radził sobie ze wspomnianym już Bednarczykiem.

Za chwilę Mateusz Argasiński trafi w słupek...

Najpierw przeprowadził wspaniały rajd lewą stroną boiska, wyprzedzając trzech rywali i dokładnie podając w polu karnym Fabianowskiemu, kapitan Stalówki nie miał jednak w sobotę najlepszego dnia i zamiast uderzać na bramkę, zwyczajnie zakałapućkał się w niepotrzebnym dryblingu. W 62 minucie Płonka miał wymarzoną okazję do wyrównania, kiedy w zamieszaniu podbramkowym piłka trafiła pod jego nogi, lecz po strzale z 5 metrów tym razem to poprzeczka wyręczyła Lewandowskiego. Nie mam wątpliwości, że były zawodnik Izolatora Boguchwała, mimo tylko 45 minut na boisku, był w sobotę najlepszym piłkarzem Stalówki. Zastanawiam się, czy nie wystawiając go od początku spotkania trener Wtorek nie popełnił taktycznego błędu – żaden inny zawodnik Stali nie był bowiem w stanie podjąć rywalizacji z Bednarczykiem, Płonka zaś radził sobie z doświadczonym defensorem koncertowo, podejmując przy okazji grę w duchu fair play – kiedy inni zawodnicy przewracają się od byle podmuchu wiatru, Płonka po szarpaninie z Bednarczykiem ledwo, bo ledwo, ale jednak utrzymywał się na nogach.



Zanim jednak Stalówka rzuciła wszystko na jedną szalę, miała miejsce najbardziej kontrowersyjna sytuacja meczu. W 64 minucie strzelec gola Piotr Prędota pędził na bramkę Wietechy mając przed sobą tylko golkipera rywali. Ścigający się z nim Mateusz Kantor próbował wybijać piłkę, jednak wyglądało na to, że faulował rywala. Zamiast pokazać naszemu zawodnikowi czerwoną kartkę, sędzia nie przerwał jednak gry. Po chwili kontuzjowany Prędota opuścił boisko. Wydarzenie szeroko komentowane było w pomeczowych wypowiedziach, trener gospodarzy zasugerował nawet, że jego piłkarze skazani byli na nierówną walkę, gdyż grali przeciwko 14 zawodnikom. Obejrzałem całe zdarzenie na powtórce. O ile na żywo wydawało mi się, że nie mogło nie być faulu, tak po przejrzeniu materiału wideo nie jestem już tego taki pewien. O winie Kantora świadczy jednak jego przepraszający gest, kiedy chwilę potem klepie Prędotę po głowie.

Oglądając drugoligowe rozgrywki przyzwyczaiłem się jednak do tego, że tak jak nie mogę wymagać od zawodników gry na poziomie ekstraklasy, tak też jakość sędziowania wyraźnie odstaje tu od norm przyzwoitości. Trzy razy podczas sobotniego spotkania byłem przekonany, że sędzia wyciągnie zaraz czerwony kartonik: po raz pierwszy po szarpaninie przy linii bocznej boiska, kiedy za chamskie zagranie bez piłki Maślany otrzymał tylko „żółtko”, kolejny raz po wspomnianej interwencji Kantora, wreszcie za spóźniony wślizg Komady, kiedy piłkarz Stalówki zamiast w piłkę trafił bez pardonu w nogi rywala z Rzeszowa.

Michał Czarny świętuje z kibicami Stalówki.
Sędzia podpadł też miejscowym przy golu Michała Czarnego w doliczonym czasie gry. Rzeszowski bramkarz sygnalizował faul, zapomniał jednak, że do dośrodkowania rozpaczy Adriana Bartkiewicza wyszedł poza 5 metr i nieznacznie minął się z piłką, którą nieczysto i szczęśliwie uderzył głową Czarny, odkupując tym samym winę za stratę pierwszego gola. Warto dodać, że nie była to jedyna sytuacja bramkowa Stali Stalowa Wola w ostatnim okresie gry, chwilę wcześniej tuż nad bramką główkował Płonka, parę minut wstecz jeszcze lepszą szansę zmarnował… Czarny, który trafił wprost w bramkarza.

Mimo że to środkowy obrońca Stalówki został w sobotę bohaterem spotkania, największe chapeau bas należy się dwóm innym piłkarzom – zarówno Tomasz Płonka, jak i Adrian Bartkiewicz udowodnili w spotkaniu ze Stalą Rzeszów, że mogą być kimś więcej niż świetnymi zmiennikami.

p.s.
Przed pierwszym gwizdkiem sędziego zawodnicy obu drużyn uczcili minutą ciszy śmierć Tadeusza Mazowieckiego. Kibice Stalówki z miejsca zaintonowali „Precz z komuną!”, szybko znajdując wspólników po przeciwnej stronie trybun. Odkreślam się od was grubą linią!

sobota, 26 października 2013

Znaczenie terenu



Piosenka „Mój jest ten kawałek podłogi” z repertuaru grupy Mr. Zoob, którą organizatorzy spotkania pomiędzy Stalą Stalowa Wola i Concordią Elbląg przywitali wychodzących na boisko piłkarzy, podziałała mobilizująco na zawodników gospodarzy: po 7 minutach gry Stalówka prowadziła już 2-0 i odebrała wszelką ochotę na podbój Hutniczej gościom z Elbląga. Teren został zaznaczony.

Przed tym meczem kibice Stalówki mieli prawo oczekiwać od swych piłkarzy zgarnięcia pełnej puli. Po dwóch kolejnych porażkach – u siebie z Siarką i na wyjeździe z Pogonią Siedlce – Stal gościła tym razem jednego z outsiderów drugoligowej stawki. Ubiegłoroczny beniaminek z Elbląga w bieżących rozgrywkach spisuje się poniżej oczekiwań, w pukaniu w dno tabeli przeszkadza Concordii jedynie Garbarnia Kraków. Nawet najwięksi optymiści nie spodziewali się jednak równie wystrzałowego początku sobotniego spotkania.  

Pluć w brodę musiał sobie każdy, kto spóźnił się choćby 5 minut na mecz z Concordią (wczesna pora rozpoczęcia spotkania - pierwszy gwizdek sędziego zabrzmiał już o godz. 13 – mogła wynikać z faktu odległości między Elblągiem a Stalową Wolą; piłkarze Concordii z pewnością nie zdążyli obejrzeć w domach Gran Derbi, jednak do łóżek powinni byli dotrzeć przed północą). Przegapić bramkę można co prawda nawet siedząc na stadionie (wystarczy spojrzeć na telefon, by sprawdzić wynik z innego boiska, i…), ale nie zobaczyć najpiękniejszego gola na Hutniczej od wielu, wielu lat… Zapewniam, przyjemność z odtworzenia tego momentu na YouTube nie dorówna euforii związanej z bezpośrednią celebracją niezwykłej urody uderzenia Radosława Mikołajczaka. Trenerzy i komentatorzy sportowi zwykli nazywać tego typu gole mianem „stadiony świata”; w istocie, przez moment na Hutniczej powiało poziomem Ligi Mistrzów.

Był to pierwszy strzał Stalówki na bramkę Concordii w tym meczu, jednak już 3 minuty później nieco podłamani goście nie potrafili zachować koncentracji przy rzucie rożnym wykonywanym przez Damiana Łanuchę i w zamieszaniu podbramkowym Wojciech Fabianowski z najbliższej odległości wpakował piłkę do siatki kończąc napoczętą przez Przemysława Argasińskiego robotę. Co musieli myśleć zawodnicy Concordii? „Dobrze, że jeszcze nie wysiedliśmy z autokaru, bo chyba trzeba będzie zaparkować w polu karnym, by uniknąć blamażu”.



Zanim jednak padł kolejny gol dla Stali, kibice mieli sporo czasu do snucia własnych przemyśleń na temat boiskowych wydarzeń. Ja już po 7 minutach wiedziałem, że kiedy Stalówka wywalcza rzut rożny, Przemysław Argasiński o wiele bardziej przydaje się w polu karnym niż w narożniku boiska. Nie jest to wyłącznie kwestia wzrostu, jako egzekutor kornerów o wiele bardziej przekonująco prezentuje się bowiem w moim mniemaniu Damian Łanucha – jego dośrodkowania są bardzo nieprzyjemnie dla rywala dokręcane, o wiele precyzyjniejsze od pozbawionych polotu zawiesistych wrzutek Argasińskiego. Łanucha odpowiada właśnie za rzuty rożne z lewej strony boiska, kiedy trzeba dostarczyć kolegom tzw. „dochodzącą” piłkę, domeną Argasińskiego są mniej finezyjne piłki „odchodzące”. W sobotę pod bramką Concordii gorąco robiło się tylko po dośrodkowaniach Łanuchy. 

Damian Łanucha dośrodkowuje z rzutu rożnego, za chwilę będzie 2-0

Niespodzianką dla kibiców mogła być też absencja Adriana Bartkiewicza, którego na pozycji prawego obrońcy zastąpił w sobotę Mateusz Kantor. „Mały” jest w Stalówce zawodnikiem od czarnej roboty; w tym sezonie zazwyczaj grywa na lewej obronie, kiedy trzeba, pełni też obowiązki lewo- lub prawoskrzydłowego (kiedy ściągał go do Stalowej Woli trener Kalita, Kantor biegał głównie po prawej stronie boiska). Obserwujący mecz z trybun trener Wtorek (kara za zachowanie po meczu z Siarką, spotkanie oficjalnie prowadził jego asystent, Artur Lebioda) zdecydował się jednak w meczu ze słabą Concordią na eksperyment w ustawieniu obronnym: niemającego dotychczas konkurencji Bartkiewicza – najrówniej wg mnie grającego piłkarza rundy - posadził na ławce, zamiast niego wstawił zaś Kantora, pozycję lewego obrońcy obsadzając zaś osobą Sylwestra Sikorskiego.



Bramki co prawda nie straciliśmy, ale nie będę bardzo zaskoczony, jeśli za tydzień w Rzeszowie Bartkiewicz wróci do podstawowego składu, a Kantor – na lewą stronę boiska. Mam wrażenie, że Sylwester Sikorski od czasu kontuzji ciągle nie „czuje” jeszcze piłki, ilość prostych błędów, jakie zdarzyły mu się w sobotę przy wyprowadzaniu piłki, musi być niepokojąca.

Trener Wtorek mógł mieć w sobotę VOD...


Wróćmy jednak do wydarzeń boiskowych. Po zdobyciu dwubramkowego prowadzenia Stalówka nieco leniwie, ale jednak pewnie kontrolowała przebieg gry. Polegało to na usypianiu czujności rywali monotonnymi wymianami podań i nagłym przyspieszeniu w postaci niekonwencjonalnego, otwierającego drogę do bramki passa. Tak Łanucha chciał obsłużyć Mikołajczaka, jednak szybszy od strzelca pierwszego gola okazał się golkiper gości, podobnej zagrywki próbował też Reiman, kiedy dostrzegł na lewej stronie Patryka Tura; dośrodkowanie wychowanka Stali obrońcy gości wybili jednak na rzut rożny wyprzedzając czającego się na kolejnego gola Fabianowskiego.



Nie znaczy to jednak, że Concordia nie miała swoich szans. Po raz pierwszy zawodnicy gości sprawdzili Tomasza Wietechę już w 9 minucie, kiedy szybki kontratak zakończyli strzałem z lewej strony pola karnego; gorąco pod bramką Stali zrobiło się też dwukrotnie pod koniec pierwszej połowy. W 40 minucie Wietecha z trudem wybił piłkę na róg nie dając zaskoczyć się uderzeniem zza pola karnego, chwilę potem popisał się kolejną wyśmienitą interwencją, kiedy po wybiciu piłki głową przez Czarnego ta trafiła wprost pod nogi zawodnika Concordii.

Po zmianie stron obraz gry nie uległ zmianie. To drużyna gospodarzy prowadziła grę, próbując podwyższyć wynik, jednak mimo iż obrońcy Concordii dawali się ogrywać jak dzieci (w składzie przechodzącej metamorfozę drużyny znalazło się aż dwóch… 16-latków - ujawnił trener Concordii Wojciech Grzyb, były piłkarz Ruchu Chorzów), w poczynaniach Stalówki więcej było przypadku niż rozumu. Z czasem pojawiło się też i szczęście. Zanim jednak na boisku pojawił się Tomasz Płonka (zastąpił Fabianowskiego), to Concordia stanęła przed szansą zmniejszenia dystansu, jednak presji pojedynku sam na sam z Wietechą nie wytrzymał przebywający na boisku ledwie parę minut Szmydt, przenosząc piłkę wysoko nad poprzeczką.




Końcówka należała już jednak do Stalówki, głównie za sprawą Reimana, który wreszcie idealnie zaczął obsługiwać kolegów dokładnymi podaniami. Najpierw dostrzegł wychodzącego na pozycję Argasińskiego, jednak wychowankowi Stali zabrakło wyrachowania i skończyło się tylko na kornerze; chwilę potem Reiman kolejny raz „zrobił” sytuację jeden na jeden – tym razem piłkę dostał Tomasz Płonka, który tak długo zwlekał z oddaniem strzału w polu karnym, że w normalnych okolicznościach powinno się to skończyć osaczeniem przed czterech rywali. Concordia była jednak jeszcze bardziej opieszała i niezgulstwo Płonki wzięte może być teraz za oznakę spokoju, nasz napastnik przymierzył bowiem w lewy róg bramki gości i gospodarze cieszyli się z trzeciej bramki. 

Za moment mogło być już 4-0, znów Reiman dostrzegł partnera, tym razem do akcji podłączył się Kantor, jednak będąc oko w oko z bramkarzem Concordii, zamiast strzelać, dał się dogonić rywalowi. Imponującą końcówkę zawodów Reiman mógł przypieczętować pięknym golem własnego autorstwa, w 90 minucie spotkania pięknie uderzył z ponad 20 metrów z wolnego i bramkarz z trudem wybił piłkę na korner. Szkoda, że dyrygenta gry Stalówki zabraknie za tydzień w Rzeszowie, Reiman zarobił bowiem w spotkaniu z Concordią kolejną kartkę w sezonie (za uderzenie rywala) i w starciu ze swym byłym klubem będzie musiał pauzować. 

Z tego powodu Wojciech Reiman nie zagra w Rzeszowie ze Stalą.

sobota, 12 października 2013

Śmierdząca sprawa




Kiedyś musieli przegrać, wszyscy woleliby, żeby to się zdarzyło tydzień temu, w meczu na szczycie w Suwałkach, lub w następnej kolejce w Siedlcach niż przed własną publicznością z Siarką Tarnobrzeg. Było jednak w sobotnich zawodach coś bardziej wstydliwego od straty 3 punktów. Potępiacie w czambuł piłkarzy Siarki za prowokującą radość po końcowym gwizdku? Nie mniejszy niesmak wywołała we mnie postawa miejscowych kibiców.

O tym spotkaniu można byłoby napisać z pominięciem wydarzeń boiskowych. Skoncentrować się na przepychankach między piłkarzami, do których doszło po zakończeniu spotkania, zacytować wypowiedzi trenerów dotyczące incydentu, pokusić się o moralną ocenę zachowania tarnobrzeskich zawodników. Podejrzewam, że zaakcentowanie tego aspektu sobotnich derbów zdominuje prasowe relacje, nie tylko ze względu na medialną atrakcyjność tak przyjętej optyki. Inna sprawa, że o samym spotkaniu nie da się zbyt wiele dobrego napisać…

Spróbujmy jednak skoncentrować się na tym, co pokazali na boisku piłkarze obu drużyn. Stalówka do meczu z Siarką przystąpiła osłabiona brakiem dwóch obrońców: Michała Bogacza i Mateusza Kantora, których zastąpili – odpowiednio – Michał Kachniarz (na stoperze!) i Sylwester Sikorski. W podstawowym składzie od pierwszej minuty zobaczyliśmy również wychowanka naszego klubu – Patryka Tura, który wspierać miał w ataku Tomasza Płonkę. Siarka miała więcej kłopotów kadrowych, były gracz Stali Jarosław Piątkowski, mimo że zasiadł na ławce rezerwowych, nawet nie przebrał się w strój meczowy, z kolei bramkarz gości Artur Melon stanął między słupkami kontuzjowany. W innym wypadku Siarka musiałaby liczyć na nieopierzonego 17-latka Mateusza Gielarka, drugi bramkarz drużyny z Tarnobrzega, Oskar Pogorzelec, został bowiem powołany na mecze reprezentacji Polski U-19. O tym, że Melon nie jest w pełni sprawny, świadczyło choćby to, że piłkę z pola bramkowego notorycznie wybijał jeden z obrońców Siarki.

O takich spotkaniach trenerzy mają w zwyczaju mówić „mecz walki”, co na język przeciętnego kibica przetłumaczyć można w następujący sposób: „kopanina w środku boiska”. Celne strzały na bramkę? Proszę bardzo, liczyłem: Stalówce tylko raz udało się zmusić Melona do interwencji (po uderzeniu obrońcy Sikorskiego), Siarka w trakcie 90 minut trafiała w światło bramki bronionej przez Wietechę czterokrotnie. Pierwszy kwadrans należał jednak do gości z Tarnobrzega, po niemrawych 10 minutach to oni jako pierwsi spróbowali długimi podaniami sprawdzić czujność naszych defensorów. W obydwu przypadkach obrona zaspała (gdzie był Kachniarz, nie wiem, za piłką dwukrotnie gonił Czarny), świetnymi interwencjami popisał się jednak Tomasz Wietecha. Najpierw wyprzedził napastnika Siarki wybijając futbolówkę głową przed polem karnym, chwilę później kapitalnie wybronił sytuację sam na sam. Nasi snuli się po boisku, Mikołajczak notował stratę za stratą, Sikorski celował w… niecelnych podaniach.



Sytuacja na boisku nieznacznie zmieniła się w drugim kwadransie, kiedy ciężar gry przeniósł się na połowę gości. Nie znaczy to, że Stalówka zaczęła sobie stwarzać sytuacje bramkowe, ot musieliśmy się zadowolić takimi cymesami jak pierwszy wywalczony rzut rożny (walczył jak Tur), premierowa przymiarka z rzutu wolnego (Reiman głową w mur), czy piękne podanie Argasińskiego do Płonki (w stylu Reimana); niestety najszybciej dobiegł do niego obrońca Siarki. Etatowy wykonawca stałych fragmentów gry, Argasiński, miał zresztą w pierwszych 45 minutach kilka okazji do celnego dośrodkowania na głowy swoich kolegów, jednak jego loby, zamiast na głowę najwyższego w Stalówce Płonki, trafiały prosto w dłonie bramkarza Siarki, który wyłapywał wszystkie piłki jak melony. Zrehabilitować się za niemrawy początek mógł również Mikołajczak, kiedy tuż przed przerwą szczęśliwie przechwycił piłkę wyprowadzaną przez obrońcę Siarki i prawym skrzydłem mógł popędzić w kierunku bramki; zamiast tego wstrzymał akcję, czekając na wbiegnięcie w pole karne Płonki, po czym zacentrował, jednak niedokładnie i napastnik Stali nie sięgnął piłki.
Cała nadzieja w głowie Tomasza Płonki?

Płonka popychany był w tym meczu na potęgę. Grając często tyłem do bramki, co chwila padał na murawę, sprytnie podkopywany, przytrzymywany i pociągany przez defensorów gości, sędzia jednak używał gwizdka tylko co drugi kontakt. Arbiter wyczulony był gównie na próby wymuszania karnego przez Stalowców. W drugiej połowie były trzy sporne sytuacje w szesnastce Siarki: w 60 minucie Płonka był chyba lekko faulowany, nie na tyle jednak, żeby odgwizdywać jedenastkę, 10 minut później upadek Mikołajczaka w polu karnym sędzia zakwalifikował jednak jako faul w ataku, wreszcie w ostatniej minucie spotkania pokazał Kachniarzowi żółtą kartkę za ewidentną próbę wymuszenia „wapna”. Błąd popełnił jednak arbiter w 85 minucie, kiedy nie zauważył wyraźnej ręki obrońcy Siarki w polu karnym. Nie było mowy tu o przypadku, defensor gości wyraźnie pomógł sobie dłonią przy próbie opanowania piłki.       

Jedyny gol meczu padł w 75 minucie, podkreślmy to, po okresie kilkuminutowej dominacji Siarki. Wcześniej goście trzykrotnie wdzierali się w pole karne Stalówki, tym razem jednak kardynalny błąd popełniła defensywa Stali i zupełnie niepilnowany Truszkowski nie mógł zmarnować takiego prezentu. Najbliżej napastnika Siarki stał Michał Czarny, nie wiem jednak, dlaczego widząc swego rywala przyjmującego piłkę stanął jak wryty, zamiast ruszyć w jego stronę... Dzięki temu Truszkowski mógł spokojnie, nieatakowany, spytać jeszcze Wietechę, w który róg ma uderzyć.



Najlepszym zawodnikiem Stali, obok Tomasza Wietechy, wybieram jednak ku swemu wielkiemu zdziwieniu Michała Kachniarza. Pod koniec ubiegłego sezonu prezentujący katastrofalną formę „Kacha” zagrał w sobotę z konieczności, ktoś musiał załatać dziurę w środku defensywy w związku z absencją Bogacza. Ze swego zadania Kachniarz wywiązał się więcej niż poprawnie: nie tylko udaremniał groźne akcje gości (w 68 minucie jego ofiarna interwencja uchroniła nas przed niechybną stratą gola), to jeszcze próbował inicjować działania ofensywne (już w pierwszej połowie, po udanym przechwycie, kontynuował efektowny rajd do przodu). Porównując jego sobotni występ z nie tak dawnymi anemicznymi ekscesami, aż przecierałem oczy ze zdumienia. 
Kachniarz? Jak nie Kachniarz...

Dobrnęliśmy wreszcie szczęśliwie do końcowego gwizdka sędziego. Jak to leciało? „Siara, Siara, kurwa stara”. Tak właśnie śpiewał cały stadion, literalnie, cały stadion, ponad tysiąc ludzi wokoło z przekrwionymi oczami i podniesionymi pięściami dających upust swej frustracji. To, co lubię w stadionowym wulgaryzmie, to jego akcydentalny charakter. Leży na murawie zawodnik Siarki, kilka rzędów niżej przepity głos ponagla go swojskim: „Wstawaj chuju”. Boję się, gdy stadionowa agresja (nawet ta werbalna), przeradza się niepostrzeżenie w festiwal chamstwa. „Tarnobrzeg, miasto wieżowców” – świetne. „Wygramy, wygramy, wygramy… Śmierdzieli pokonamy” – na granicy dobrego smaku, ale jeszcze zabawne. „Bez litości! Połamcie kurwom kości”? Być może nie wiem o co chodzi w piłce nożnej, ale opuszczam wtedy stadion… Dlatego nie widziałem na własne oczy przepychanki, do jakiej doszło po ostatnim gwizdku sędziego. Cieszący się ze zwycięstwa piłkarze Siarki mieli ostentacyjnie reagować na zaczepki trybun. Do akcji wkroczyli zawodnicy Stali, włącznie z trenerem Wtorkiem. A ja mam taką koncyliacyjną refleksję na koniec: honor jest nie tylko przywilejem pokonanych, lecz również obowiązkiem zwycięzców. Amen.


p.s.
Od dzisiejszej relacji wpisy na blogu Hutnicza 15 ilustrować będą fotografie Grzegorza Sobieraja z portalu Stalowka.eu. Moje doświadczenie jest takie: albo ogląda się mecz, albo robi się zdjęcia. Albo subkiektyw, albo obiektyw. Dziękując portalowi Stalówka.eu za zgodę na nieodpłatne korzystanie z fotograficznych zasobów portalu, zachęcam do przejrzenia galerii zdjęć z meczu Stal Stalowa Wola – Siarka Tarnobrzeg.