sobota, 23 lutego 2013

Oko w oko: Jaromir Wieprzęć




- Piłka nożna to paskudny sport - mówi Jaromir Wieprzęć, legenda Stali Stalowa Wola. - Więcej porażek niż sukcesów - były stoper "Stalówki" nie ma wątpliwości, że większość futbolowych karier popada w nieuchronne zapomnienie. Po zawieszeniu butów na kołku pozostał w klubie, gdzie pełni obowiązki koordynatora grup młodzieżowych, odnosi też pierwsze sukcesy jako trener juniorów.

O fatalnej rundzie jesiennej drugoligowej Stali, najbardziej pamiętnych meczach w swej zawodniczej karierze oraz o perspektywie objęcia posady szkoleniowca pierwszej drużyny Stali popularny wśród kibiców "Jaro"opowiedział w rozmowie z blogiem Hutnicza 15.


Jak się do pana teraz zwracać? ”Trenerze Wieprzęć” -  tak jest dobrze?
- Teraz już chyba tak. Po zakończeniu przygody z piką zająłem się trenowaniem. Na razie grupy młodzieżowe, co będzie później – zobaczymy.

Inaczej patrzy się na mecze z pozycji trenera?
- To jest już inna bajka. Człowiek bardziej się denerwuje. Czasem chciałoby się wejść na boisko i pomóc. Z boku wygląda to bardzo prosto, ale z perspektywy ławki trenerskiej sprawy stają się już o wiele bardziej złożone. To jest ta podstawowa różnica. Czasami się zastanawiam, czy nie za wcześnie skończyłem przygodę z piłką…

Nerwy nerwami, ale zastanawiam się, czy kiedy ogląda pan mecz jako zwykły kibic, uruchamia się automatycznie takie analityczno-taktyczne myślenie? Pewnie tak… To zacznijmy od oceny występu piłkarzy drugoligowej Stali Stalowa Wola w rundzie jesiennej. Widziałem pana na każdym meczu.
- Jeśli tylko obowiązki związane z prowadzeniem grup młodzieżowych mi na to pozwalają, staram się być na Hutniczej.

Kiepsko to wyglądało, prawda?
- Przykro jest, kiedy się patrzy na zespół, w którym grało się tyle lat, któremu oddało się tyle zdrowia, a który sobie teraz nie radzi. Trzeba to sobie jasno powiedzieć: ten zespół w meczach u siebie zawiódł na całej linii. Myślę, że chłopcy zdają sobie z tego sprawę i teraz ciężko pracują, żeby poprawić wizerunek drużyny. Dawno nie było tak, żeby zespół po całej rundzie miał na koncie jedno zwycięstwo na własnym boisku i jeszcze dwa remisy. Powiedzieć, że to słaby bilans, to nic nie powiedzieć. To jest żenująca statystyka. 

Ktoś panu zaimponował? Jak przypomnę sobie te wszystkie mecze, to najjaśniejszą postacią drużyny wydaje mi się zawodnik grający na pana pozycji. Chodzi mi o Michała Czarnego.

Michał Czarny też łapie się za głowę.
- Po tym wyniku, który osiągnął ten zespół… Nie wiem, czy ośmieliłbym się kogokolwiek wyróżnić. Na pewno jest kilku zawodników, którym udawało się przez całą rundę nie spaść poniżej poziomu przyzwoitości. Takim zawodnikiem był Michał Czarny, w wielu meczach nie zawodził Wojtek Fabianowski. Dodam jeszcze naszego wychowanka, Artura Cebulę. Niestety, kontuzja sprawiła, że miał krótszą rudę ale do tego czasu był wyróżniającym się zawodnikiem.

Wychowanków w składzie jest niewielu, ale kilku młodzieżowców z pańskiej drużyny dostało w tej rundzie szansę od trenera Kality.
- Niektórzy z nich „mają papiery” na grę. Teraz już wszystko zależy od nich, czy będą potrafili wyeksponować swoje zalety i udowodnić swój potencjał w grze seniorskiej. Powoli przyzwyczajani są do treningów z pierwszym zespołem, w końcówce poprzedniej rundy paru dostało szansę na drugoligowy debiut… Co prawda były to mecze przed własną widownią, do tego przegrane, a jeszcze zespół grał w 10-tkę – trudne debiuty, prawda? Myślę jednak, że trener Kalita będzie korzystał z tych chłopaków a jak się zespół utrzyma, powinni przydać się drużynie w następnym sezonie.

Pamiętam, jak sam byłem małym chłopcem i chciałem zostać piłkarzem, mama mnie ostrzegała: „I co zrobisz, jak w wieku 35 lat skończysz karierę?”. Panu udało się pozostać przy piłce, ale czy chłopcy, których pan trenuje, zdają sobie sprawę z tego, jak krótkotrwały zawód wybierają?
- Cały czas ich uczulam – teraz to ich dotyczy najbardziej, bo żeby być na treningu z pierwszym zespołem, muszą czasami zwalniać się ze szkoły… Jak ktoś dostaje szansę, to chcę tę szansę wykorzystać. Powtarzam więc chłopcom, że priorytetem musi być szkoła, muszą mieć maturę, powinni później pójść na studia. Piłka? Tak, wszystko wspaniale, ale przygoda z piłką nie będzie trwała w nieskończoność. Niektórzy kończą grać w wieku 35 lat, ale piłkarzem można przestać być o wiele wcześniej. Mało było takich, którym kontuzje przerwały karierę? Więc najpierw nauka. To wszystko da się pogodzić z piłką.

A co dalej?
Ja miałem trochę szczęścia, że nadal zajmuje się tym, co kocham robić a co robię praktycznie przez całe swoje życie. Wiem jednak, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia co ja. Nie jest łatwo skończyć z futbolem i rozpocząć nowe życie. Wszystko jest w porządku dopóki się gra i do tego wygrywa. Wtedy są wywiady, nagrody, poklepywania po plecach. Ale gdy kończysz karierę, to praktycznie z dnia na dzień się to urywa. Jak powiedziałem, mam to szczęście, że nadal zajmuję się piłką. Wydaje mi się, że nieźle wywiązuję się ze swoich trenerskich zadań, choć oczywiście zawsze może być lepiej, tak jak teraz sobie myślę, że mogłem lepiej grać w piłkę. Wiele rzeczy bym teraz zrobił inaczej… Piłka nożna to jest jednak paskudny sport. Więcej w niej porażek niż sukcesów.

Już debiut może być dla młodego piłkarza pierwszą porażką. Przypominam sobie, że kilku pana wychowanków miało w tej rundzie „przyjemność” doświadczenia na własnej skórze reakcji stalowowolskiej publiczności.
- Kibice nie patrzą przez pryzmat tego, że to jest młody chłopak, że musi się jeszcze uczyć. Oni chcą zobaczyć drużynę, która wygrywa. Kibiców nie interesuje, czy zawodnik, którego właśnie obrażają, ma 17 czy 30 lat. Nie zdają sobie sprawy, że chłopak, który wchodzi w swym debiucie na boisko pod koniec przegrywanego meczu, w dodatku jego drużyna gra w osłabieniu, jest zwyczajnie zestresowany, czasem nawet przestraszony. To jest paraliżujące. Ja o tym wiem. Wiem, że taki zawodnik nie pokazuje w tym momencie pełni swoich możliwości. Trzeba mu dać czas. Nie można myśleć, że ten chłopiec wchodzi na boisko, żeby nam wygrać mecz. Jak się tak zdarzy, to super. Ale to będzie wyjątek. On musi dostać czas na popełnianie błędów.

No dobrze, to cofnijmy się do 1991 roku, kiedy w końcówce meczu z Górnikiem Zabrze Jaromir Wieprzęć zadebiutował w pierwszej drużynie Stali Stalowa Wola. Też było ciężko, prawda?
- Z tego co pamiętam, prowadziliśmy 1-0. Trener wprowadza mnie na boisko 17 minut przed końcem i przegrywamy ten mecz 1-2. Pamiętam pomeczową wypowiedź trenera Mariana Geszke, który na pytanie o występ debiutanta rzucił: „Tak, był na boisku”. Takie był początki.

Powiedział pan, że kariera piłkarza to raczej historia porażek, nie – sukcesów; kibice przechowują jednak w pamięci te wzniosłe chwile, jak historyczne zwycięstwo z Legią Warszawa, czy nie tak znowu odległe pokonanie ówczesnego Mistrza Polski - Lecha Poznań.
- Tak to są mecze, które się pamięta. Co prawda zwycięstwo z Legią przyćmiła sprawa z Maciejem Szczęsnym… Zdarzyło się, wolałbym jednak, żeby kibice pamiętali zwycięstwo niż zamieszanie, które towarzyszyło temu meczowi. Lech Poznań, no tak. Miałem wtedy z 35 lat i udało się powstrzymać Roberta Lewandowskiego. Teraz jak się ogląda mecze w telewizji, to można powiedzieć synowi, że się grało przeciwko temu zawodnikowi. Miałem tę przyjemność, że w Rakowie Częstochowa grałem z Jackiem Krzynówkiem. Jacek był wtedy rezerwowym, często siedział na ławce, a potem taka kariera…

- Takich wspomnieć jest dość dużo. Mecz z Górnikiem Zabrze, przegrany co prawda 2-3, ale w którym strzeliłem obydwie bramki. Był identyczny mecz z Polonią Warszawa, też porażka 2-3 i znów moje dwa gole. Właściwie każdy mecz, w którym coś twojego wpadło do siatki, pozostaje we wspomnieniach. Mam jeszcze to szczęście, że tato zbierał wszystkie wycinki z gazet. Jak chcę sobie coś przypomnieć, to nie ma problemu, jest całe archiwum. Mogę sobie poczytać, co pisali o Wieprzęciu.

Jaromir Wieprzęć stara się być na każdym meczu Stalówki.

Najtrudniejszy rywal, przeciwko któremu pan grał?
- Hmmm… Chyba wrócimy do Legii Warszawa. Podbrożny, Kowalczyk. Jacek Dębiński z Lecha Poznań też mocno dał mi się we znaki. Nie zapomnę też jednego meczu z Górnikiem Zabrze. Po paru kolejkach byliśmy na 2. miejscu, Górnik był chyba liderem. Był to więc mecz na szczycie I ligi! Nieprawdopodobne, prawda? Stal Stalowa Wola  - Górnik Zabrze jako klasyk kolejki… Przegraliśmy 0-6. Pamiętam, że przy wyniku 0-4 na stadionie w Zabrzu zgasły światła, jakaś awaria była, a my prosiliśmy organizatorów, żeby już tak zostało, chcieliśmy już wracać do domu. Ale naprawili i skończyło się 6 do tyłu. To był jednak nie koniec kłopotów, ponieważ kiedy wracaliśmy do domu, zgasły nam światła w autobusie. Z Zabrza do Krakowa wracaliśmy w ten sposób, że jeden zawodnik z latarką biegł przed autobusem, drugi z tyłu… Tak wracaliśmy…

Wie pan, że pana osoba zapadała w pamięć nawet kibicom przeciwnych drużyn? W niedawnym wywiadzie na stronie kibiców Legii telewizyjny dziennikarz i prezenter Piotr Kędzierski wspominał swoją pierwszą wizytę na Łazienkowskiej, z której zapamiętał: czerwone koszulki Legii i Jaromira Wieprzęcia.
- To miłe, że kibice pamiętają moją osobę. Pamiętam niedawno, na zakończenie mojej kariery, graliśmy w II lidze, graliśmy w Siedlcach z Pogonią, mieliśmy wtedy nóż na gardle po kilku porażkach z rzędu. W ataku Pogoni grał Kosmalski, który nagrał się sporo w I lidze. Wygraliśmy to 3-0, a chłopcy się potem śmiali, że Kosmalski nic nie zrobił, bo przed meczem wspominał z Wieprzęciem stare czasy…  Był też mecz „w Zniczu Pruszków”, gdzie spiker przy wyczytywaniu nazwisk piłkarzy zatrzymał się na Wieprzęciu i wymieniał moje „osiągnięcia”.

Muszę się  o to spytać, ponieważ w świetle niedawnych publikacji – chodzi mi głównie o autobiografie Wojciecha Kowalczyka i Andrzeja Iwana – piłka nożna w czasach, kiedy zaczynał pan przygodę z futbolem, podlana była obficie alkoholem. Piliście?
- Jest taki stereotyp, że jak ktoś jest piłkarzem, to - po pierwsze - jest niewykształcony, po drugie zaś ciągnie go do zabawy. Ja się z tym nie zgadzam. Wiadomo, że tak jak w każdym zawodzie, są momenty, kiedy jest czas na zabawę, ale przede wszystkim jest to ciążka praca. Kiedy więc trzeba świętować, to świętowaliśmy, kiedy trzeba było pracować, to harowaliśmy w pocie czoła. Nie podoba mi się ta etykieta, którą przylepiło się piłkarzom. Niektórzy, jak Wojciech Kowalczyk, pili, ale proszę spojrzeć, gdzie zaszedł… Moje podejście jest takie: chłopcy mogą nie trenować nawet 2 tygodnie, tylko potem, kiedy przyjdzie pora meczu, niech wyjdą i niech wygrają.

Wszyscy wiedzą, że kondycja finansowa piłki w Stalowej Woli jest kiepska, ale to nie tylko stalowowolski problem. Z kłopotami finansowymi boryka się sporo drugoligowych drużyn. Da się w ogóle wyżyć z grania w piłkę?
Da się, problem w tym, że teraz ciężko już odłożyć pieniądze na czas po zakończeniu kariery. Trzeba pamiętać, że kiedy piłkarz kończy karierę, musi znaleźć na siebie jakiś nowy pomysł. Do czasu, kiedy nie znajdzie sobie nowego zajęcia, do czasu, kiedy nie wymyśli się na nowo, przydają się te zaoszczędzone podczas grania w piłkę pieniądze. Teraz jest trudniej niż kiedyś.

Syn trenuje?
Starszy, 13-latek, jest zapalonym piłkarzem. Trenuje, wszystko zależy od niego.

Tata nie odradza? Aktorzy zawsze opowiadają, że nie chcą, aby dzieci poszły w ich ślady.
- Wiem, jak jest ciężko. Zarabiają tylko najlepsi. Nie odradzam jednak. Chłopak się dobrze uczy, chce grać w piłkę, życie pokaże.

Syn ma tyle lat ile tata, kiedy Stal Stalowa Wola wygrała z Górnikiem Knurów baraże o wejście do I ligi. Był pan na tym meczu?
- No jasne, byłem też na wyjeździe w Knurowie. Powiem szczerze, że to była niezapomniana chwila. Co prawda jak już sam grałem na poziomie I ligi, zdarzał się nieraz pełny stadion, ale wtedy, pamiętam, ludzie siedzieli też na okolicznych drzewach. To było coś pięknego. Dla mnie, młodego chłopaka, który wtedy trenował w grupach juniorskich, było to wielkie wydarzenie.

Nowa runda, nowe krzesełka

W tym sezonie posmak podobnej atmosfery poczuliśmy tylko podczas derbowego starcia z Siarką Tarnobrzeg. Od rundy wiosennej mecze będzie można oglądać już z nowej trybuny. Na Concordię Idzie pan na nową, czy zostaje na starej?
- Chyba zostanę na starej. Co prawda z nowej jest lepszy widok, ale wolę być bliżej szatni.

Widzi pan siebie w przyszłości jako trenera pierwszego zespołu?
- Nie myślę o tym. Na razie koncentruje się na pracy z grupą juniorską. Jeśli w przyszłości pojawi się taka propozycja… nigdy nie mów nigdy, pewnie ją przyjmę; przyznam jednak, że będzie to trudna decyzja. W Stalowej wszyscy pamiętają mnie jako piłkarza i są to na ogół pozytywne wspomnienia. Jeśli zostałbym trenerem, po dwóch-trzech porażkach mogliby zacząć na mnie gwizdać. Nie będą wtedy pamiętać, co Wieprzęć zrobił dla Stali, kiedy był zawodnikiem. Piłka nożna to ciężki kawałek chleba.