środa, 11 czerwca 2014

Podsumowanie sezonu 2013/14

Który zawodnik zagrał najwięcej minut w sezonie? Jaki piłkarz odpowiedzialny był aż za 1/3 wszystkich goli strzelonych przez Stalówkę? Kto okazał się mistrzem asyst a kto zasłużył na miano superrezerwowego? I wreszcie - największe wpadki rozgrywek. Czas na podsumowanie sezonu 2013-14.

Liderzy

W zakończonym sezonie ciężko wyobrazić było sobie drużynę Stalówki bez trzech zawodników. 

Obrońca Michał Czarny zaliczył najwięcej minut na boisku, opuszczając w trakcie rozgrywek tylko jedno spotkanie (wymuszona pauza za kartki). Imponująca liczba 2872 minut na placu gry oznacza, że Czarny tylko raz nie dokończył spotkania, kiedy w wyjazdowym spotkaniu z Radomiakiem ujrzał 18 minut przed końcem meczu drugą żółtą kartkę. Nie dość, że świetnie dyrygował kolegami z defensywy, to dodatkowo stanowił ogromne zagrożenie pod bramką rywali, głównie przy stałych fragmentach gry. Z czterema golami na koncie okazał się trzecim strzelcem zespołu, ale o wadze jego bramek najlepiej świadczy fakt, że aż trzykrotnie ratował drużynie punkty trafiając do siatki rywali w końcówkach meczów (w tym dwa razy już w doliczonym czasie gry!). Najmniej szczęścia do Czarnego mieli zawodnicy Znicza Pruszków – w obydwu spotkaniach z tym zespołem Czarny wpisywał się na listę strzelców w ostatnich minutach zabierając rywalom w sumie aż 4 punkty. Jeśli dodamy do tego, że dowodzona przez niego defensywa Stalówki aż 10-krotnie zachowała czyste konto, zrozumiemy, że jego obecność na boisku była kluczem do sukcesu.

Podobne cechy przywódcze prezentował na boisku Wojciech Reiman. Rozgrywający Stalówki był w minionym sezonie motorem napędowym zespołu. To od niego zaczynała się większość akcji drużyny, jako jedyny piłkarz w kadrze Stali potrafi bowiem dokładnie podać piłkę na kilkadziesiąt metrów. Ale jego rola nie ograniczała się tylko do obsługiwania kolegów. Obdarzony mocnym uderzeniem z dystansu był etatowym wykonawcą rzutów wolnych oraz – przez większość sezonu – także karnych (po niewykorzystanej jedenastce z Wigrami „wapno” przejął Damian Łanucha). Z 10 bramkami okazał się najlepszym strzelcem zespołu, zaliczając przy okazji gola, który spokojnie może rywalizować o miano trafienia sezonu. W wyjazdowym spotkaniu z Wigrami przejął piłkę na własnej połowie, pociągnął 40 metrów do przodu i zakończył indywidualną akcję potężnym uderzeniem zza pola karnego pod poprzeczkę bramki gości. Majstersztyk! Warto jednak dodać, że Reiman zaliczył także 5 asyst, co oznacza, że jest odpowiedzialny za 1/3 wszystkich goli Stali w sezonie. Liczby te i tak nie oddają w pełni kreacyjnego potencjału Reimana – w rzeczywistości miał jeszcze kilka tzw. asyst drugiego stopnia, kiedy jego podania tylko (aż?) inicjowały bramkowe akcje. Ciekawe jest jednak to, pomimo ogromnego wpływu Reimana na styl i jakość gry Stalówki, koledzy wyśmienicie radzili sobie na boisku bez niego. Z 6 spotkań, jakie opuścił Reiman, Stalówka 3 wygrała, 2-krotnie wywalczyła remis i tylko raz schodziła z boiska pokonana! Problemem Reimana był jednak zbyt porywczy charakter, co prawda ani razu nie otrzymał czerwonej kartki, ale uzbierał w trakcie sezonu aż 11 żółtych kartoników (bardziej niezdyscyplinowany był tylko Radosław Mikołajczak z 12 żółtkami na koncie).

Tercet liderów Stali w sezonie 2013/14 uzupełnia Damian Łanucha. Najlepiej technicznie wyszkolony zawodnik Stalówki musiał co prawda walczyć o zaufanie trenera Wtorka - do egzekwowania stałych fragmentów gry szkoleniowiec Stalówki desygnował bowiem w rundzie jesiennej Mateusza Argasińskiego. Kiedy jednak – trochę to trwało - okazało się, że ten nie ma zbyt dobrze ułożonej stopy, to Łanucha podchodził już do rzutów rożnych. To, że byliśmy bardzo groźni przy stałych fragmentach gry, to nie tylko zasługa świetnie grających głową Michała Czarnego i Tomasza Płonki, lecz także perfekcyjnych dośrodkowań Łanuchy, który zakończył sezon aż z 9 asystami (kolejny w klasyfikacji Reiman miał 5 ostatnich podań). Pretensje można mieć jednak do Łanuchy o skuteczność pod bramką rywali. W całym sezonie zaliczył tylko jedno trafienie z gry (ładny strzał zza pola karnego z Wigrami na wyjeździe), dodając do tego dwa wykorzystane rzuty karne. Trochę mało jak na piłkarza obdarzonego takimi umiejętnościami, brak instynktu strzeleckiego Łanucha wynagradzał jednak kibicom niezapomnianymi momentami „brazyliany”, kiedy nagle robił zaskakujące kółeczko, zakładał rywalowi „siatkę”, albo popisywał się efektownym zagraniem piętą.

Obrona

Nie można przeoczyć faktu, że zakończyliśmy sezon jako trzecia najlepsza defensywa w lidze z 33 straconymi golami (lider Wigry Suwałki dał się pokonać 31 razy, jedną bramkę mniej niż my straciła jeszcze Olimpia Elbląg). O przywódczej pozycji Michała Czarnego wspominałem powyżej. Parę stoperów najczęściej uzupełniał Michał Bogacz (25 występów), długa kontuzja Przemysława Żmudy nie pozostawiała tu trenerowi Wtorkowi możliwości manewru. O ile Bogacz przydawał się w polu karnym rywali (strzelił 2 gole i zaliczył asystę), to już pod własną bramką często bywał niepewny. Zdarzały mu się też epickie wpadki. Katastrofalny występ w meczu z Wigrami Suwałki, gdzie spektakularnie zawalił dwa gole, kibice zapamiętają dłużej niż wszystkie jego udane interwencje; żenująca postawa w spotkaniu z Pogonią Siedlce (zwróćcie uwagę, znów zespół z czołówki!) zmusiła zaś trenera Wtorka do zastąpienia go tuż po przerwie młodzieżowcem Maciejem Sołkiem, dla którego był to jedyny występ w sezonie! 

Żadnej konkurencji na prawej stronie obrony nie miał niemal przez cały sezon Adrian Bartkiewicz. Były zawodnik Elany Toruń był twardy, nieustępliwy oraz – co ważne – rzadko przekraczał przepisy (tylko 4 żółte kartki w sezonie). Stanowił także nieocenioną pomoc dla kolegów z ofensywy, często dublując pozycję skrzydłowego. O tym, że biegał z głową, świadczą aż 4 asysty na jego koncie. Kiedy już znalazł się na wysokości pola karnego, najczęściej wiedział, komu i w jaki sposób chce podać piłkę. Niestety, tak jak Bogaczowi, zdarzały mu się również pamiętne kiksy. W spotkaniu z Pelikanem główkował do Wietechy tak nieporadnie, że do piłki zdołał dobiec napastnik gości, zawalił również z przytupem trzeciego gola z Motorem po tym, jak przewrócił się w polu karnym (ale za ten mecz nagana należy się całej defensywie).

Po lewej stronie obrony hasali na zmianę Mateusz Kantor i Sylwester Sikorski (Kantor wykorzystywany był również na prawej flance, zdarzało się, że z konieczności ustawiany był także jako skrzydłowy). Obaj waleczni, dużo biegający (brak centymetrów próbowali nadrabiać charakterem), ale także chimeryczni. Lewonożny Sikorski przydawał się do wykonywania dokręcanych rzutów rożnych z prawego narożnika boiska (jedno z jego dośrodkowań, z rzutu wolnego, wpadło nawet do bramki!), wypady Kantora pod pole karne rywali zmuszały zaś skrzydłowych przeciwnej drużyny do powrotu na własną połówkę. Jego ambicja została nagrodzona w przedostatniej kolejce, to właśnie jego bramka z woleja w Nowym Dworze Mazowieckim (jedyna w sezonie!) przyczyniła się do zapewnienia Stalówce utrzymania w II lidze. Kantor pełnił również funkcje zastępcy Łanuchy, gdy piłkarz Stalówki faulowany był za 35 metrem. Posyłał wtedy w pole karne „opadającego liścia”, piłka po takiej centrze najczęściej trafiała jednak w ręce bramkarza gości.

Bramkarze

Do grona zawodników, którzy stanowili trzon zespołu w minionym sezonie, zaliczyć musimy także bramkarza Tomasza Wietechę. W całym sezonie Balon opuścił tylko 5 spotkań, w 28 występach puszczając ledwie 27 bramek i aż 9 razy zachowując czyste konto. Kiedy na boisku nie było Wojciecha Fabianowskiego ,to on wyprowadzał drużynę z opaską kapitana. O tym, że potrafi efektownie zrugać swoich kolegów, zapewniał nas po każdej groźnej sytuacji pod własną bramką, kiedy ekspresyjnie wymierzał powietrzu ciosy prawą pięścią bluzgając przy tym na potęgę. Jego autorytet tracił jednak na sile w momencie, gdy sam popełniał rażące błędy, jak choćby kosztujące nas utratę gola wpadki ze Zniczem Pruszków czy Motorem Lublin. Przytrafiały mu się także coraz częściej usterki na poziomie niegodnym doświadczonego golkipera, kiedy przepuszczał piłkę między nogami, miewał problemy z chwytem lub zawodziła komunikacja z obrońcami. Słabsze występy przeplatał jednak wybitnymi interwencjami. Na wyżyny wzniósł się w ostatniej kolejce w meczu ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki, kiedy po obronionym na początku meczu karnym w nieprawdopodobny sposób wybił również dobitkę rywala. Dorównać może tej obronie tylko parada z wyjazdowego meczu z Radomiakiem, kiedy Wietecha sobie tylko znany sposobem przefrunął wzdłuż linii bramkowej i wybił zmierzającą do pustek bramki piłkę. 

5-krotnie zamiast Wietechy bramki Stalówki bronił Dawid Wołoszyn. Nie wiem, czy trener Wtorek zdecydował się na rotację na pozycji golkipera z powodu braku lepszego młodzieżowca do uzupełnienia podstawowego składu (według przepisów w wyjściowej jedenastce muszą znajdować się przynajmniej dwaj zawodnicy młodzieżowi), czy też zauważył spadek formy Wietechy i dał na chwilę odpocząć weteranowi; faktem jest, że Wołoszynowi tylko raz udało się zachować czyste konto, w 5 spotkaniach przepuścił 6 goli. Chłopak nie miał w ostatnich sezonach zbyt wielu okazji do okrzepnięcia, przed Wietechą numerem jeden był Dydo, obsada pozycji bramkarza powinna być więc dla trenera Wtorka priorytetem w walce o nowy skład. Kariera Wietechy zmierza bowiem wielkimi susami w kierunku zasłużonej emerytury a Wołoszyn wciąż nie przekonuje jako zawodnik pierwszej jedenastki.

Młodzieżowcy

Co innego Mateusz Argasiński. Młody wychowanek Stali Stalowa Wola był w minionym sezonie kluczową postacią zespołu, zaliczając 29 występów. W ilości minut spędzonych na bosku ustąpił pola jedynie Michałowi Czarnemu, ciesząc się bezgranicznym zaufaniem trenera Wtorka. Miejsce w składzie wywalczył sobie niejako z urzędu – obowiązek wystawienia do gry dwóch młodzieżowców nie dawał szkoleniowcowi Stalówki wielkiego wyboru. Jeśli tylko Argasiński był zdrowy (najczęściej był), to grał. Ustawiony obok Reimana odpowiadał co prawda bardziej za destrukcję, bywały jednak spotkania, że trener ustawiał go na boisku wyżej, tuż za napastnikiem. Argasiński zawodził jednak na połowie rywali – w całym sezonie zdołał strzelić tylko jednego gola, dodając do tego trzy asysty. Weźmy pod uwagę, że na początku był etatowym egzekutorem rożnych i wolnych – jego dośrodkowania rzadko siały jednak spustoszenie w polu karnym przeciwnika. Technicznym wirtuozem Argasiński nie jest, musi nadrabiać więc nieustępliwością i dokładnością. Z tą ostatnią też nie było najlepiej, zbyt często jak na defensywnego pomocnika tracił piłki prowokując groźne kontry rywali.

Drugim młodzieżowcem, na którego często stawiał Paweł Wtorek był Patryk Tur. Filigranowy skrzydłowy zagrał w 16 meczach, 3 razy wchodził zaś na boisko z ławki rezerwowych. Oglądając jego poczynania nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że nie dorósł on jeszcze fizycznie do drugoligowego poziomu. Odbijał się od silniejszych i wyższych rywali jak piłeczka, często przegrywając rywalizację już na etapie walki o pozycję. Nie stwarzał tym samym niemal żadnego zagrożenia pod bramką przeciwnika (zero asyst!). Paradoksem jest, że jedynego gola w sezonie strzelił Garbarni głową! O wiele solidniej prezentował się kolejny młody zawodnik – Michał Mistrzyk. Lewy obrońca zawalił co prawda gola ze Stalą Rzeszów, kiedy meldował się jednak na boisku, brak Mateusza Kantora czy Sylwestra Sikorskiego był niemal nieodczuwalny. Mistrzyk ma na koncie także jedną asystę, wydaje się, że to z niego trener Wtorek będzie miał w przyszłości większy pożytek niż z Patryka Tura.

W pierwszej części sezonu oglądaliśmy w składzie także Dawida Komadę (3 spotkania od pierwszej minuty, 7 razy jako zmiennik), Maciej Sołek i Maciej Tur grali zbyt mało, by móc pokusić się o ich ocenę. Pierwszy zaliczył 35 minut w meczu z Pogonią Siedlce, drugi pojawiał się w końcówkach meczów trzykrotnie, w sumie zaliczając 32 minuty na boisku. W spotkaniu z Radomiakiem na zakończenie sezonu wniósł jednak do gry zespołu sporo ożywienia (zmienił wtedy Patryka Tura). Może to właśnie na niego warto będzie postawić w następnej kampanii.

Atak

Bezdyskusyjnym liderem stalowowolskiego ataku był Tomasz Płonka. Były zawodnik Izolatora Boguchwała dzielił się co prawda miejscem na szpicy z Wojciechem Fabianowskim (18 razy rozpoczynał mecze od pierwszej minuty, aż 10-krotnie wchodził na boisko jako zmiennik), nie robiło mu to jednak wielkiej różnicy. Z 9 trafieniami został drugim strzelcem zespołu zasługując sobie przy tym na miano superrezerwowego: aż 4-krotnie trafiał do siatki rywali rozpoczynając mecz na ławce (jego nazwisko z pewnością pamiętają w Elblągu – dwa razy w ten sposób ukąsił Concordię). Płonka był też jedynym strzelcem drużyny w obydwu wygranych potyczkach ze Stalą Mielec, zwłaszcza jego gol w wyjazdowym spotkaniu, kiedy po dośrodkowaniu Łanuchy głową skierował piłkę do siatki będąc odwrócony tyłem do bramki, może spokojnie kandydować do tytułu trafienia sezonu. Tak jak i Czarny, potrafił również walczyć do ostatniej minuty – to jego gole w doliczonym czasie gry dały znam zwycięstwo z Motorem i remis z Radomiakiem. Dołóżmy do tego 4 asysty – mnie najbardziej zaimponowała wyłuskana na własnej połowie piłka, którą przejął Reiman zdobywając pięknego gola z Wigrami – a okaże się, że Płonka spokojnie może kandydować do miana zawodnika sezonu.

Kapitan zespołu Wojciech Fabianowski, tak jak Tomasz Wietecha, szykuje się już do sportowej emerytury. O jego boiskowym statusie najlepiej świadczy fakt, że połowę ze swoich 26 meczów rozpoczynał na ławie, wchodząc na boisko, by wykorzystać swe ogromne doświadczenie. Od Fabiana koledzy wciąż mogą uczyć się, jak skutecznie przetrzymać piłkę, zastawić się, dać się sfaulować. Kiedy w szalonym meczu ze Stalą Rzeszów nie potrafiliśmy wykorzystać przewago 4-2, wystarczyło jedno dokładne podanie Fabiana do Reimana, by ostatecznie odebrać gościom ochotę na wyrównanie strat. Napastnik Stali statystki ma jednak skromniutkie – w całym sezonie ustrzelił ledwie 3 oczka, dodając do tego dwie asysty. Jeśli pozostanie w drużynie na kolejny sezon, czeka go już tylko asystowanie kolegom z ławki.

Fabianowskiego i Płonkę wspierał w ofensywie także Damian Juda. On też w połowie swoich występów pojawiał się na boisku z ławki, wtedy też bywał najefektowniejszy. Miał jednak bardzo nierówny sezon, optymalną formę łapiąc dopiero 10 kolejek przed końcem rozgrywek. Strzelił w sumie dwa gole, miał też jedną asystę, ale często brakowało mu szczęścia. W końcówkach spotkań z Olimpią Zambrów i Garbarnią Kraków po jego uderzeniach w doliczonym czasie gry piłka trafiała odpowiednio w poprzeczkę i słupek.

Niewypały

Największym rozczarowaniem sezonu pozostaje jednak postawa Radosława Mikołajczaka. Skrzydłowy Stalówki był podstawowym zawodnikiem drużyny trenera Wtorka. Jest szybki, przebojowy, potrafi uderzyć z dystansu. Kiedy spojrzymy na jego statystyki, okaże się że drużyna miała jednak z niego niewielki pożytek. W 28 występach Mikołajczak zanotował tylko dwa trafienia i jedną asystę. Warto dodać, że jednym z nich był gol życia – niesamowity strzał w okienko z ponad 30 metrów z Concordią Elbląg. Drugiego gola strzelił w meczu z Motorem Lublin, w którym trener Wtorek ustawił go wyjątkowo na pozycji napastnika. To by jego jedyny występ w podobnych charakterze. Brakowało mu jednak tego, czym imponował Płonka – zachowania zimnej krwi w stuprocentowych sytuacjach. Zamiast spokojnie przymierzyć obok bramkarza, Mikołajczak najczęściej tracił głowę. 

Co gorsza, notorycznie wykładał się w polu karnym próbując wymusić rzut karny (udało się tylko raz, ze Stalą Rzeszów, a i tak była to mocno wątpliwa jedenastka). Sędziowie nie dawali się na to nabierać, tylko z miejsca wlepiali mu żółte kartki. Tych Mikołajczak uzbierał w całych rozgrywkach aż 12, bijąc rekord głupoty w spotkaniu z Pogonią Siedlce, kiedy z żółtkiem na koncie nurkował w polu karnym i za próbę symulacji faulu został odesłany do szatni. Najlepsze miało jednak dopiero nastąpić. W kolejnym spotkaniu na Hutniczej, meczu ze Stalą Rzeszów, Mikołajczak powtórzył swój wyczyn (dwa „żółtka” w krótkim odstępie czasu za niesportowe zachowanie!). Jeśli dodamy do tego kartkę w przedzielającej obydwa mecze środowej potyczce z Concordią, okaże się, że ciągu tygodnia Mikołajczak obejrzał aż 5 żółtych kartoników! Myślę, że możemy ten wyczyn zgłosić do Księgi Rekordów Guinnessa.

Przypadek Mikołajczaka to modelowy przykład szerszego problemu, z jakim borykał się w całym sezonie trener Wtorek. Piłkarze Stalówki obejrzeli w tych rozgrywkach aż 10 czerwonych kartek! Dodajmy, że tylko trzykrotnie sędzia wyrzucał ich z boiska za jednym zamachem ręki, w pozostałych przypadkach osłabiali kolegów po drugim upomnieniu żółtym kartonikiem. Oczywiście, zdarzały się tu sytuacje kuriozalne, jak wyrzucenie Sikorskiego za rzekomy faul w meczu z Wisłą Puławy, kiedy w trakcie wykonywania zwodu zawodnik Stali niechcący nastąpił rywalowi na stopę. Na miejscu szkoleniowca wprowadziłbym jednak indywidualne kary za głupio łapane żółtka. Czy profesjonalny piłkarz nie potrafi zrozumieć, że jeśli ma już na koncie upomnienie, nie powinien wybijać piłki po gwizdku sędziego? (vide: Argasiński z Siarką).

Na deser zostawiłem sobie Michała Kachniarza. Po katastrofalnej końcówce ubiegłorocznej kampanii „Kacha” zaczął ten sezon na ławce, kontuzje podstawowych zawodników zmusiły jednak Wtorka do korzystania z jego usług. Najpierw łatał dziurę na środku obrony, zastępując Bogacza w meczu z Siarką, potem przebijał się do składu na swej nominalnej pozycji defensywnego pomocnika. Kachniarz jest najbardziej bojaźliwym piłkarzem, jakiego oglądałem w barwach Stalówki. Zazwyczaj oddaje piłki obrońcom, zamiast popychać akcję do przodu. Zdarzało się co prawda, że kilka razy aktywnie włączał się w akcje ofensywne – strzelił nawet ze spalonego nieuznaną bramkę z Garbarnią – liczby jednak nie kłamią. Zero goli i zero asyst stanowią wymowne świadectwo jego boiskowej przydatności.

Mniej niż zero zaprezentował jednak inny zawodnik. Mariusz Sacha miał być wiosennym wzmocnieniem naszej drużyny. Okazało się, że to kompletnie nieprzygotowany pod względem fizycznym piłkarz, dodatkowo borykał się przez całą rundę z urazami. Nie przypominam sobie ani jednego dobrego zagrania z jego strony, nawet Kachniarz wyglądał przy nim jak futbolowy profesor. Kompletując kadrę na kolejny sezon, musimy wystrzegać się podobnych kompromitacji. 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Pietruszka

Ostatnie spotkanie sezonu 2013/14 - pojedynek między Stalą Stalowa Wola i Radomiakiem Radom - zapowiadane było jako mecz o pietruszkę. Karty rozdane zostały bowiem już wcześniej – Stalówka zapewniła sobie utrzymanie kolejkę wcześniej, Radomiak, mimo świetnej wiosny, stracił jakiekolwiek szanse na uniknięcie degradacji. Żadnej z drużyn specjalnie na niczym już nie zależało, brak kija i marchewki podziałał więc na zawodników rozluźniająco; pełną koncentrację zachowali do końca tylko bramkarze obydwu ekip. Podział punktów przyjęty został przez obu trenerów jako sprawiedliwy, miejscowa publiczność była zaś kontent po kolejnej udanej pogoni i bramce w doliczonym czasie (który to już raz w tym sezonie?). Udało się i mieć pietruszkę, i zjeść pietruszkę.

Do meczu z Radomiakiem piłkarze Stali Stalowa Wola przystąpili z podobnym nastawieniem, jak do rozgrywanego w podobnym ukropie poprzedniego spotkania na Hutniczej - ze Stalą Rzeszów. Przycisnąć rywala na początku, strzelić gola, poprawić drugim trafieniem i spokojnie kontrolować przebieg boiskowych wydarzeń odliczając minuty do przerwy na uzupełnienie płynów. Wszystko przebiegało według planu, Stalówka miała zdecydowaną przewagę w posiadaniu piłki, stwarzała też mnóstwo sytuacji podbramkowych, świetnie spisywał się jednak golkiper gości Michał Kula. Jako pierwszy na listę strzelców mógł wpisać się już w 6 minucie Patryk Tur, zawiódł jednak jako egzekutor przegrywając pojedynek sam na sam z bramkarzem Radomiaka.

Stalówka grała inteligentny i pomysłowy futbol, próbując różnych sposobów na zbliżenie się w okolice pola karnego rywali. W 11 minucie Wojciech Fabianowski zachował się jak typowy skrzydłowy, wbiegł w pole karne przy linii końcowej boiska, dostrzegł lepiej ustawionego Damiana Łanuchę, ten jednak zamiast uderzać z pierwszej piłki, oddał ją Wojciechowi Reimanowi a strzał tego ostatniego został już zablokowany. Poza szeroką grą skrzydłami, która kończyła się groźnymi dośrodkowaniami w pole karne, próbowaliśmy także prostopadłych piłek. W 17 minucie sprytne zagranie Reimana do wychodzącego na czystą pozycję Judy było nieco za mocne, w 30 minucie się udało i Wojciech Fabianowski miał przed sobą tylko Kulę u nogi. Bramkarz Radomiaka ponownie uratował swój zespół przed utratą gola.

Wojciech Fabianowski marnuje "setkę"

W 100-procentowych okazjach byliśmy jednak z rywalami na remis. Krystian Puton w odstępie dwóch minut dwukrotnie zmierzył się z Tomaszem Wietechą w pojedynku jeden na jeden. Golkiper Stalówki za każdym razem był górą, choć drugi strzał zawodnika Radomiaka wybronił intuicyjnie dołem – nogami. Formacja defensywna Stali wyglądała w niedzielę dość osobliwie. Pauzującego za kartki Michała Bogacza w związku z kontuzją kolejnego środkowego obrońcy, Przemysława Żmudy, zastąpił debiutujący na tej pozycji Adrian Bartkiewicz (wcześniej, jeśli była taka potrzeba, trener Wtorek dawał Michałowi Czarnemu do pary Michała Kachniarza). Chyba po raz pierwszy na bokach defensywy oglądaliśmy zaś duet Mateusz Kantor – Sylwester Sikorski. Obaj zawodnicy robili sporo szumu na połowie rywali, gorzej radzili sobie jednak pod własną bramką, zwłaszcza Mateusz Kantor dawał ogrywać się przeciwnikom (obydwie setki Putona to jego zasługa!).

Adrian Bartkiewicz zadebiutował jako środkowy obrońca, ale i tak musiał pomagać na boku Sylwestrowi Sikorskiemu

Festiwal zmarnowanych szans kontynuowany był po zmianie stron. Tuż po gwizdku wznawiającym zawody Damian Juda próbował – na raty, pokonać Kulę, jednak robił to na tyle opieszale, że musiał radzić sobie jeszcze z dwójką obrońców na plecach, chwilę potem Puton pokazał, że sztuka wcale nie jest do trzech razy, kiedy z kilku metrów nie trafił w światło bramki mając piłkę na tzw. „patelni”. Wreszcie, po drugiej stronie boiska, Fabianowski zmarnował świetną okazję, z 5 metrów w podbramkowym zamieszaniu trafiając w bramkarza. Stal podkręcała tempo, Stal dyktowała warunki gry, Łanucha i Reiman próbowali strzelać z dystansu (groźnie i celnie!), Juda zmarnował kolejną „setkę” (główka po wrzutce Reimana poszybowała nad poprzeczką) i wtedy po niepozornym faulu Mateusza Kantora (zbyt wysoko podniesiona noga), Radomiak otrzymał rzut wolny z nieco ponad 20 metrów. Obrońca Aleksiej Dubina przymierzył w okienko bramki Wietechy i bramkarz Stalówki nie był w stanie sięgnąć piłki.



Problem w tym, że rzut wolny nie powinien zostać w ogóle podyktowany. W momencie, kiedy Kantor faulował zawodnika Radomiaka, na boisku znajdowały się bowiem dwie piłki. Chwilę wcześniej goście wznawiali grę od wrzutu z autu. Poza piłką wrzuconą na boisko przez zawodnika Radomiaka, na murawie znalazła się także futbolówka podana z trybun a za nią… wbiegający na plac gry trampkarz. Trwało to parę ładnych sekund, chłopiec gonił zgubę wbiegając między zawodników, sędzia nie reagował. Kiedy Kantor faulował rywala, na boisku były jeszcze dwie piłki i nieuprawniona osoba!  

Po stracie gola Stalowcy konsekwentnie kontynuowali „swoją grę”. Na boisku był już Tomasz Płonka, który zmienił słabego Fabianowskiego (dużo niecelnych podań, brak wyczucia rytmu gry, dwie zmarnowane setki), chwilę później za Patryka Tura pojawił się Marcin Tur. Po raz pierwszy mogliśmy poobserwować tego piłkarza dłużej niż kilka minut i trzeba przyznać, że wniósł do gry Stalówki spore ożywienie. Dwukrotnie poprowadził prawym skrzydłem szybkie kontry zakończone dośrodkowaniem, mógł też wpisać się na listę strzelców, kiedy w 88 minucie miał przed sobą tylko Kulę. Trafił jednak jak kulą w płot.



W końcówce Radomiak bronił się już całym zespołem, Stalowcy walczyli o honorowy punkt i godne pożegnanie z kibicami. I znów, udało się. Jak nie Czarny, to Płonka. Ci zawodnicy wyspecjalizowali się w tym sezonie w golach na wagę jednego bądź trzech punktów. Kiedy mało kto na Hutniczej wierzył już w zmianę wyniku, wszyscy czekali na końcowy gwizdek, żeby móc skryć się w cieniu, Damian Łanucha w drugiej minucie doliczonego czasu idealnie dośrodkował z rzutu na rożnego na głowę Tomasza Płonki a superrezerwowy Stalówki po raz kolejny udowodnił, że jest nieocenionym zmiennikiem zaskakując obronę i bramkarza Radomiaka.

Ten mecz powinniśmy wygrać różnicą kilku bramek, mało kto jednak przejmował się w tym momencie nieskutecznością naszych zawodników. Gol Płonki dał kibicom powód do radosnego pożegnania sezonu, piłkarze mogli zaś z wypiętymi klatami sprezentować kibicom spocone koszulki. Tylko dlaczego, zamiast rzucać trykoty w stronę zgromadzonego przy barierkach tłumu albo wybrać czekające na przybicie piątek dzieci, szukali wśród kibiców swoich znajomych i to im osobiście wręczali pamiątkowy upominek?   

niedziela, 25 maja 2014

Jak hartowała się stal

Żar lał się z nieba, powietrze nad rozgrzaną murawą musiało parzyć jak przy hutniczym piecu, razem z piłkarzami pociliśmy się także my, kibice. To był jeden z tych dni, kiedy najchętniej nie wychodziłoby się z cienia, nie było jednak wyjścia: skoro oni, na boisku, mają cierpieć za Stalówkę, swój mecz musimy rozegrać także my, na trybunach.

Derbowe spotkanie ze Stalą Rzeszów było dla obydwu drużyn meczem o 6 punktów. W przypadku wygranej goście, mający jeden punkt mniej w ligowej w tabeli, wyprzedziliby bezpośredniego rywala w walce o utrzymanie. Co więcej, w przypadku porażki mogłoby się okazać, że zespół z Hutniczej spadnie nawet o kilka pozycji; środek tabeli jest bowiem płaski jak naleśnik. Rzeszowian również nie urządzał w Stalowej remis, zapowiadał się więc… „typowy mecz walki” (nie ziewamy!).

Gospodarze wyszli na boisko w najsilniejszym zestawieniu. Większość Stalowców „wykartkowała” się trzy kolejki wcześniej w Tarnobrzegu, trener Wtorek najwięcej problemów przed ustaleniem składu miał więc pewnie z obsadą obowiązkowych dwóch miejsc dla młodzieżowców. O ile Mateusz Argasiński to pewniak do gry od pierwszej minuty, o tyle lewy obrońca Michał Mistrzyk rzadko dostawał w tym roku szanse do pokazania boiskowych umiejętności. W sobotę „posadził” jednak na ławce Sylwestra Sikorskiego, mecz jako rezerwowy rozpoczął również Michał Bogacz, którego na środku defensywy zastąpił wracający powoli do formy sprzed kontuzji Przemysław Żmuda. Ze skrzydłowymi w osobach Mikołajczaka i Łanuchy oraz będącym ostatnio w świetnej formie Tomaszem Płonką na szpicy wyjściowy skład Stalówki mógł  napawać optymizmem.

Nikt jednak nie spodziewał się, że gospodarze rozpoczną mecz z takim animuszem. Od pierwszej minuty Stalówka „siadła” na zaskoczonych rywalach, z łatwością oszukując defensywę rzeszowian i raz po raz przedostając się w pole karne gości. Najwięcej inicjatywy wykazywał Damian Łanucha: to on oddał pierwszy strzał meczu (niecelny), po chwili świetnie podawał do Argasińskiego, jednak pomocnik Stali był na pozycji spalonej, wreszcie po kolejnych kilkudziesięciu sekundach to Argasiński znalazł Łanuchę pięknym prostopadłym podaniem i ten miał przed sobą tylko bramkarza. Golkiper gości Miłosz Lewandowski nie dał się jednak oszukać i kiedy zawodnik Stali chciał go minąć, wybił Łanusze piłkę spod nóg. To nie był jednak koniec akcji: Łanucha nie dał za wygraną, dobiegł do uciekającej piłki i z ostrego kąta uderzył jeszcze na bramkę rywali. Trafił jednak w spojenie słupka z poprzeczką.



Identyczną akcję oglądaliśmy 4 minuty później. Tym razem zagrywał Reiman (precyzyjna piłka, mimo że był jeszcze faulowany!), zza pleców obrońców gości wyskoczył Tomasz Płonka i spokojnie wygrał pojedynek sam na sam, robiąc dokładnie to samo, co… nie udało się Łanusze. Zwód, objechanie bramkarza i wpakowanie piłki do pustej siatki. Była 10 minuta meczu, Stal Rzeszów sprawiała wrażenie  zbieraniny piłkarzy z okręgówki, Michał Kachniarz wyglądał przy rywalach jak profesor przy studentach, Michał Mistrzyk wygrywał bezpośrednie pojedynki, trzeba było kuć żelazo póki gorące.

O takich karnych zwykło mówić się, że są „miękkie”. Podawał Reiman, w polu karnym przewracał się Mikołajczak. Kiedy sędzia wskazał na wapno, byłem trochę zaskoczony. Pamiętacie, jaki numer wywinął „Miko” tydzień temu, kiedy w meczu z Pogonią Siedlce z żółtkiem na koncie ewidentnie zanurkował w polu karnym? Teraz, ciesząc się z korzystnej decyzji arbitra, byłem równocześnie zdumiony niemądrą brawurą Mikołajczaka. Chłopak sprawia ewidentnie wrażenie człowieka, który nie uczy się na własnych błędach. Jedenastkę pewnie wykorzystał Łanucha – etatowy wykonawca rzutów wolnych i karnych, Wojciech Reiman, tym razem oddał koledze gola. Ładny gest - Łanusze to trafienie wyraźnie się należało.

Łanucha strzelił, aż się kurzyło...

Czy to znaczy, że w pierwszej połowie bramkarz Stalówki Tomasz Wietecha nie miał nic do roboty? Nie do końca, „Balon” przywitał się z widzami… błędem, który nastąpił tuż po zdobyciu przez gospodarzy prowadzenia, kiedy co prawda ubiegł szarżującego na nasze pole karne Piotra Prędotę, ale zamiast złapać piłkę, przepuścił ją między nogami. Na szczęście zdążył w porę odwrócić się i przykryć ciałem futbolówkę. Na Hutniczej dało się w tym momencie usłyszeć wyraźny syk i nie był to z pewnością dźwięk odkręcanych butelek z wodą mineralną. Wietecha ponownie nie popisał się pod koniec pierwszej połowy, kiedy nie dość, że niepewnie interweniował przy dośrodkowaniu Konrada Husa, to na dodatek zawiodła komunikacja z Adrianem Bartkiewiczem i Stalówka w ostatniej chwili wybiła piłkę za linię końcową. Bramkarz Stali udowodnił jednak, że potrafi nie tylko żywiołowo opieprzać partnerów z defensywy, kiedy tuż przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę wybronił potężny i dość zaskakujący strzał Rafała Lisieckiego z ponad 30 metrów.

"Balon" na posterunku

Kibice nie zdążyli jeszcze wrócić na trybuny po przerwie, kiedy Damian Łanucha mógł strzelić gola sezonu. Tuż po wznowieniu gry oddał niesygnalizowany strzał z 30 metrów, piłka po palcach Miłosza Lewandowskiego odbiła się od poprzeczki i wróciła w pole karne gości, okazało się jednak, że sędzia dopatrzył się wcześniej pozycji spalonej zawodnika Stali. Nawet jeśli piłka wpadłaby do siatki, gol nie zostałby uznany. Chwilę potem pierwszy poważny błąd popełniła defensywa gospodarzy. Rzeszowianie przeprowadzili kopię bramkowej akcji Stalówki, obrona zaspała a Piotr Prędota znalazł się sam na sam z Wietechą. „Balon” jednak nie pękł! Był to jednak znak ostrzegawczy dla trenera Wtorka. Goście zaczęli lepiej organizować się na boisku, a Przemysław Żmuda niby emanował spokojem, ale jego interwencje coraz częściej były na granicy bezpieczeństwa (okazało się chwilę później, że odnowił mu się uraz i jego miejsce zajął Bogacz).

Stalówka cały czas jednak kontrolowała grę, środkowa linia gospodarzy miała przygniatającą przewagę nad rywalami, najlepiej ilustruje to sytuacja z 55 minuty, kiedy prosta trójkowa akcja Łanucha-Płonka-Reiman mogła na cacy rozłożyć defensywę Stali Rzeszów, niestety Płonka lepiej strzela niż podaje i Reiman nie miał szans na dojście do piłki. Kiedy zaś parę minut później kapitan gości Marcin Baran otrzymał drugą żółtą kartkę za faul na Łanusze (?), wydawało się, że jest już po zawodach. A tu nagle… zawód! Po bezmyślnym faulu Mikołajczaka goście mieli rzut wolny, wprowadzony po przerwie Łukasz Szczoczarz (z takim nazwiskiem chyba nie zrobi kariery za granicą!) nie zwlekał, szybko dośrodkował, Michał Mistrzyk zaspał a Rafał Lisiecki był tam, gdzie powinien być rasowy napastnik (którym, po prawdzie, nie jest).



Zdarza się, nawet jeśli gra się z przewagą jednego zawodnika. O wiele bardziej niepokojące było jednak to, co na boisku wyprawiał Radosław Mikołajczak. Tuż przed faulem, który dał Stali Rzeszów rzut wolny zamieniony przez gości na gola, nasz skrzydłowy został ukarany przez sędziego żółtą kartką za niesportowe zachowanie (wykopał piłkę po gwizdku). „Mikołajczak, ty się uspokój” – krzyknął ktoś za mną. Ale Mikołajczak najwyraźniej nie usłyszał. Niecałe 10 minut później wdaje się w przepychankę z Maciejem Maślanym, rywal chyba rzeczywiście w trakcie pogoni za piłką uderza go łokciem w twarz, Mikołajczak jednak z nadmierną przesadą pada na murawę (pamiętacie słynne „przyaktorzył” Radka Majdana?), Maślany (z żółtkiem na koncie) zamiast robić w kierunku sędziego maślane oczy, rzuca się na Mikołajczaka oskarżając go o symulację, Mikołajczak wierzga się w parterze. Sędzia ma dość i decyduje, że widzowie nie po to płacili za bilety na mecz piłki nożnej, żeby oglądać kiepski teatr. Wyrzuca zarówno Maślanego, jak i Mikołajczaka (upał nie słabnie, a my gramy już dziesięciu na dziewięciu!).

Laureat Nagrody Darwina: Radosław Mikołajczak  

Trener Wtorek miał po meczu za złe swoim piłkarzom, że mimo przewagi dwóch bramek i jednego zawodnika pozwolili rywalom na powrót do gry. Na miejscu szkoleniowca zwróciłbym raczej uwagę na bezmyślność jego podopiecznych w łapaniu żółtych kartoników (gdybym był Wtorkiem, Mikołajczak po golu dla Stali Rzeszów w podskokach udałby się pod prysznic). Mikołajczak to jest jednak przypadek szczególny (dwa razy po dwie żółte kartki w dwóch kolejnych meczach na Hutniczej! Niech sprawdzi jakiś klubowy archiwista, czy to aby nie jakiś rekord?). Kto oglądał uważnie sobotni mecz, ten wie, że spośród trzech zawodników Stali, którzy otrzymali w tym spotkaniu żółty kartonik, żaden nie został upomniany przez sędziego za faul! Najpierw był Wietecha – za pyskówkę z sędzią. Potem Mikołajczak – za wykopanie piłki. Wreszcie Argasiński – za co? Za dyskusję z arbitrem! Mecz ze Stalą Rzeszów nie był jednak pod tym względem wyjątkowy. Gdyby ktoś chłopców postraszył karą finansową za równie głupie kartki, pewnie szybko by zmądrzeli.

Tym razem wszystko dobrze się skończyło, w końcówce meczu ambitni goście z Rzeszowa próbowali doprowadzić do wyrównania, kiedy jednak nabijali się na kontry Stalówki, okazywało się, że gospodarze mają przewagę więcej niż jednego zawodnika. Na przykład w 82 minucie lecieliśmy czterech na dwóch! Jak można zepsuć kontrę czterech na dwóch (podawał Łanucha)!? Wiem, było gorąco, wiem, była końcówka meczu, ale to jest sytuacja 200-procentowa! Na szczęście kolejną kontrę (dwóch na jednego) doświadczeni Fabianowski (wszedł w 76 minucie) i Reiman zamienili już na gola i kibice na Hutniczej zamiast oblewać się potem, mogli skropić sobie kark resztami wody (jeśli komuś coś jeszcze zostało). 

Jak zepsuć kontrę czterech na dwóch...

Dwubramkowa przewaga sprawiła, że kiedy w doliczonym czasie gry sędzia podyktował rzut wolny dla gości tuż zza linii pola karnego, mało kto miał duszę na ramieniu. Wietecha nawet nie drgnął i tylko patrzył, jak piłka uderza w miejsce, w które trafiła w 6 minucie po strzale Łanuchy. Sędzia uznał, że to wymarzona klamra na domknięcie spotkania i gwizdnął po raz ostatni, kibice zaś wygwizdali „Żydów” z Rzeszowa (myślicie, że ktoś się oburzył? Skąd! Parę osób nawet przyklasnęło!). Jak radzić sobie z podobnymi sytuacjami?„ Można prosić o „głośny, ale kulturalny doping”. Albo, wzorem sędziego, wyciągnąć czerwony kartonik.

niedziela, 18 maja 2014

Pogoda nie dla Bogaczy

„Dla biednych nie ma gry w piłkę” – rozgoryczony trener Stali Stalowa Wola, Paweł Wtorek, odwołał się na pomeczowej konferencji prasowej do głośnej wypowiedzi Zbigniewa Bońka, w mało elegancki sposób sugerując wypaczenie wyniku spotkania z Pogonią Siedlce przez sędziego zawodów, Marka Opalińskiego.  Kwestią sporną pozostaje tu sprawa rzekomego wymuszenia rzutu karnego przez Radosława Mikołajczaka, za które nasz skrzydłowy został przez arbitra ukarany drugą żółtą, w efekcie czerwoną kartką. Chwilę potem z boiska zdjęty został jedyny Bogacz w naszej drużynie…

Zacznijmy więc od pogody. Padać przestało w Stalowej Woli niecałą godzinę przed rozpoczęciem spotkania, dwudniowe ulewy zdążyły zamienić boisko przy Hutniczej w błotniste klepisko; najwięcej wody znajdowało się w kole środkowym, znaczy się kontrataki należało wyprowadzać skrzydłami, nie środkiem boiska. Gdybym był trenerem, od zwrócenia uwagi na ten element rozpocząłbym przedmeczową pogadankę z drużyną. Trener Wtorek miał inne zmartwienia, ubiegłotygodniowe zwycięstwo w Tarnobrzegu okupione zostało wykartkowaniem kilku kluczowych zawodników, w spotkaniu z wiceliderem z Siedlec zabrakło więc m.in. Damiana Łanuchy, Adriana Bartkiewicza oraz Mateusza Argasińskiego. Szansę gry od pierwszej minuty otrzymał więc Mateusz Kantor, młodzieżową równowagę w składzie zapewniali zaś Patryk Tur i bramkarz Dawid Wołoszyn.

Już w 4 minucie młody golkiper Stalówki zmuszony został do pierwszej interwencji, kiedy po precyzyjnym uderzeniu Krystiana Wójcika (łatwo poznać, w odróżnieniu od rosłych piłkarzy Pogoni nie grzeszył wzrostem, dodatkowy identyfikacyjny atut – brak włosów) piłka zmierzała w okienko bramki gospodarzy. Wołoszyn nieźle radzi sobie z uderzeniami z dystansu, gorzej wychodzi mu gra na przedpolu. Zbyt często źle oblicza tor lotu piłki, do tego dochodzi brak zdecydowania i nieszczególny refleks. Winą za stratę gola w 10 minucie spotkania obdzielić trzeba po równo Wołoszyna i obrońcę Stali - Michała Bogacza. Obrońca gości Krzysztof Ratajczak tak szczęśliwe dośrodkowywał piłkę w pole karne Stalówki, że ta minęła głowę źle ustawionego Bogacza – i odbijając się od słupka wpadła do bramki obok zaskoczonego Wołoszyna, który próbował jeszcze wybić futbolówkę, ale tylko wpakował ją sobie z impetem do własnej siatki.

Stalowcy potraktowali jednak szybko straconą bramkę jako wypadek przy pracy i przy dodającym otuchy chóralnym „nic się nie stało” wzięli się za odrabianie strat. W odstępie 5 minut mieli aż trzy okazje do wyrównania, największe zagrożenie stwarzając po bramką rywali przy rzutach rożnych. Najlepszą, stuprocentową sytuację zmarnował w 16 minucie Wojciech Reiman, jego strzał głową z 5 metrów wybił z linii bramkowej obrońca Pogoni; wcześniej pomysłowe kontrataki Stali zmitrężyli Patryk Tur i Michał Kachniarz.

Za chwilę padnie pierwsza bramka dla Pogoni Siedlce...


Gościom kolejne prezenty fundował w sobotę duet Bogacz-Sikorski; współpraca między środkowym i lewym obrońcą Stali przypominała komedię pomyłek, w niemal slapstickowej konwencji co rusz wpadali na siebie, wywracając się spektakularnie, piłkę przejmował wtedy będący najbliżej nich przeciwnik; najwięcej kłopotów sprawiał im Cezary Demianiuk, chłop jak dąb, przypominający posturą rosyjskiego piłkarza Pawła Pogrebniaka. Kiedy tylko dochodził do piłki, z wielką swobodą potrafił szybkim zwodem pozbyć się „plastra” i groźnie zacentrować, bądź samemu wykończyć akcję, jak miało miejsce w 30 minucie, kiedy ograł przed polem karnym czterech (!) rywali i sprawdził refleks Wołoszyna. Odpowiedzialny za Demianiuka Bogacz wydawał się bezradny.

Prawdziwy test piłkarze Stali mieli jednak przejść w drugiej części spotkania. Od 50 minuty musieli radzić sobie na boisku w 10-tkę, po tym, jak Radosław Mikołajczak otrzymał żółtą kartkę za próbę wymuszenia karnego (dwie minuty wcześniej ujrzał żółty kartonik za faul taktyczny). Z wysokości trybun wyglądało to na ewidentny faul Ratajczaka, po meczu trener Wtorek był święcie przekonany, że jego zawodnik nie blefował; ponoć do faulu przyznał się później nawet sam obrońca Pogoni. Szkoleniowiec Stalówki szybko zdecydował się na korektę składu, na boisku za rozgrywające katastrofalne zawody Bogacza pojawił się młody defensor Maciej Sołek, bezproduktywnego na swym stałym poziomie Tura zmienił zaś wysoki Płonka.

Hej Juda! - woła piłkarza Stali sędzia.
Kontrowersyjna decyzja sędziego nie podłamała piłkarzy Stali, którzy, podrażnieni sportową złością, zaczęli przejmować kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami. Płonka nie zdążył jeszcze dobrze powąchać murawy, kiedy wyprzedził rywala w pościgu za nieco zbyt mocno zagraną piłką, z profesorskim spokojem odwrócił się w polu karnym, dojrzał lepiej ustawionego Damiana Judę i stadion przy Hutniczej eksplodował wybuchem niekontrolowanej radości. Strzelec gola również nie potrafił okiełznać emocji; tuż po tym, jak piłka zatrzepotała w siatce Pogoni, Juda zerwał z siebie koszulkę, otrzymując głupią żółtą kartkę (przypominam, że w spotkaniu z Pogonią nie zagrało aż 5 kartkowiczów!). Rozumiem podwyższony poziom adrenaliny tuż po strzeleniu gola, chciałbym jednak, aby piłkarze zachowywali przy okazji choćby promile zdrowego rozsądku: Juda miał przecież spędzić jeszcze na boisku ponad pół godziny (no i gdyby choć zaprezentował nam gołą klatę! Gdzie tam! Pod meczowym trykotem miał inną koszulkę).

Po doprowadzeniu do wyrównania Stal nadal dominowała, Sołek dwukrotnie zatrzymał Demianiuka, Płonka z Judą próbowali przetrzymywać piłkę w środku boiska, rozprowadzając ją później na boki do Kantora i Sikorskiego. To właśnie ten ostatni w 65 minucie wbiegł z piłką w pole karne, lecz jego podanie nie trafiło pod nogi czającego się na wykończenie akcji Płonki. Im wyraźniej piłkarze Stali zamykali Pogoń na własnej połowie, tym widoczniejsza była utrata sił w szeregach gospodarzy. Najgorzej kondycyjnie prezentował się rekonwalescent Mariusz Sacha. Jedynym (!) udanym zagraniem tego zawodnika było sprytne uniknięcie spalonego w pierwszej połowie, kiedy zostawił piłkę wbiegającemu w pole karne Turowi, poza tym błyskiem wyblakłego geniuszu Sacha przegrał chyba wszystkie pojedynki jeden na jeden, będąc obok Bogacza najgorszym zawodnikiem gospodarzy. Na dodatek jako pierwszy zaczął opadać z sił, wyraźnie odpuszczając w ostatnim kwadransie jakąkolwiek ofensywną aktywność (jego pozycję dublował notorycznie w końcówce meczu Kantor!).



W końcówce do głosu doszli jednak goście. Trener Pogoni, Daniel Purzycki, sprytnie wpompowywał w swą drużynę zasoby nowej krwi (przeprowadził aż trzy zmiany po wyrównaniu Stali), kiedy Stalowcy zaczęli opadać z sił, to rezerwowi Pogoni okazywali się szybsi, zwrotniejsi i groźniejsi. Najpierw Tarachulski pomylił się o milimetry, w ostatniej akcji meczu kolejny zmiennik – Wocial – oddał strzał, który zapewnił gościom trzy punkty. Dziennikarze zarzucali po meczu trenerowi Wtorkowi zbyt odważną grę, twierdząc, że lepszą taktyką byłoby bronienie cennego remisu. Na moje oko przez ostatni kwadrans Stalówka nie robiła nic innego niż rozpaczliwie się broniła. Nie zmienia tego stanu rzeczy fakt, że w 82 minucie po rzucie rożnym dla Stalówki Czarny był bliski strzelenia gola na 2-1, piłkę po jego uderzeniu wybił jednak z bramki obrońca gości (patrzyłem też w tym czasie na to, co dzieje się na połowie Stali, przy jedynym zawodniku Pogoni stało na kole środkowym aż trzech piłkarzy Stali!).


Najbardziej dramatycznym momentem meczu była jednak akcja poprzedzająca dobijający Stal strzał Wociala. Sekundy wcześniej to gospodarze mieli piłkę na 2-1. Do wykopanej na połowę Pogoni piłki ruszyło dwóch piłkarzy Stali i jeden zawodnik rywali. Klasyczny kontratak dwóch na jednego… Co ja gadam! Kiedy do piłki dopadał Michał Kachniarz, zawodnika Pogoni miał „na plecach”, obok zaś wsparcie Sikorskiego. Czyli leciał sam na bramkarza, trzeba tylko było przebiec z piłką pół boiska i strzelić. Problem w tym, że „Kacha” w tym momencie już tylko asystował, parę minut wcześniej runął jak długi na murawę, po interwencji masażysty wrócił na boisko, ale wyłącznie dreptał (wyglądało to na skurcze). Kiedy więc dopadł do piłki meczowej, widać było, ile wysiłku kosztuje go przekuśtykanie choćby metra, oddał piłkę koledze (nieco go wyrzucając na bok), sam zaś próbował jeszcze stworzyć liczebną przewagę, ale nawet będący przy piłce Sikorski widział, że pożytku z Kachniarza w tej akcji już nie będzie. Poczekał więc w polu karnym na posiłki, dograł do Reimana, jednak jego strzał został już zablokowany. Chwilę później padła zwycięska bramka dla Pogoni a sędzia zakończył mecz.

Krajobraz po bitwie


Nikt z kibiców nie miał chyba problemów, by po końcowym gwizdku zgotować piłkarzom Stali owację na stojąco. Mimo iż boisko na Hutniczej wyglądało po spotkaniu jak krajobraz po przegranej bitwie, największym przegranym zawodów był z pewnością sędzia Opaliński. Obok piłkarzy obu drużyn (oddajmy zwycięzcom honor – Pogoń również należą się brawa) istotną częścią sobotniego widowiska byli również kibice (wśród nich grupka z Siedlec!). Myślę, że piłkarze mogli poczuć po wyrzuceniu Mikołajczyka, że wciąż toczą równorzędną walkę właśnie dzięki dopingującej obecności ”12. zawodnika”.

p.s. 
O tym, jak wielkim wyzwaniem pozostaje oglądanie na żywo obfitującego w podbramkowe sytuacje meczu, niech świadczy fakt, że w dwóch portalach, gdzie śledzić można było transmisję live, strzał z 82 minuty po rzucie rożnym dla Stalówki przypisany został dwóm różnym zawodnikom: Tomaszowi Płonce (lajfy.com) i Wojciechowi Reimanowi (echodnia.eu). W rzeczywistości strzelał Michał Czarny (akurat to zauważyłem bez pomyłki). Ja z kolei przypisałem początkowo uczestnictwo w ostatniej akcji Stali Marcinowi Turowi, dopiero po obejrzeniu skrótu meczu okazało się, że był to Sylwester Sikorski.

p.s.2
Obejrzałem powtórkę spornej sytuacji z Mikołajczakiem. Sędzia podjął prawidłową decyzję. Wygląda na to, że trener Wtorek został oszukany nie przez arbitra, tylko przez swojego zawodnika.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Kac po Metzu

Czy przed wyjazdowym meczem z Garbarnią piłkarze Stali Stalowa Wola mogli wyobrazić sobie lepszego przeciwnika na przełamanie wiosennej niemocy? Nie ma w drugoligowej stawce gorzej radzącej sobie na własnym boisku ekipy niż krakowski zespół (tylko dwa zwycięstwa i dwa remisy w całym sezonie). Jeśli komuś garbować skórę, to właśnie tu i teraz! Niestety, mimo dużej przewagi i wielu wymarzonych okazji podbramkowych, Stalówka wywiozła z Krakowa tylko jeden punkt. „Remis, który jest naszą porażką” – podsumował trener Paweł Wtorek.

Powinno być 3-0. Po kwadransie! W telegraficznym skrócie: 4 minuta meczu - Tomasz Płonka po świetnym podaniu Patryka Tura ma przed sobą tylko bramkarza Garbarni, Robert Błąkała wychodzi jednak z tego starcia obronną lewą ręką; 11 minuta – po dośrodkowaniu Damiana Łanuchy piłka ląduje w polu karnym Garbarni na głowie Michała Czarnego, który wrzuca ją na piąty metr do Michała Kachniarza a kapitan Stalówki z bliska pakuje futbolówkę do siatki gospodarzy, okazało się jednak, że znajdował się na pozycji spalonej; 14 minuta - kolejny stały fragment gry, znów Łanucha w pole karne, tym razem obrońcy wybijają piłkę, strzał Patryka Tura po nogach rywala „przechodzi” na Kachniarza, który przegrywa pojedynek jeden na jeden z Błąkałą, dobitka „Kachy” frunie już wysoko ponad poprzeczką. Dwie refleksje: 1) tego meczu nie można nie wygrać, i 2) nie sądź bramkarza Garbarni po nazwisku.



Trener Wtorek posadził na ławce dotychczasowego pewniaka do gry w wyjściowej jedenastce – Mateusz Argasiński przeżywa ostatnio spadek formy, obok Wojciecha Reimana środek pola należał więc w niedzielę do Michała Kachniarza. Kapitan Stali nie ograniczał się do zabezpieczania tyłów, często goszcząc w polu karnym rywali był najaktywniejszym piłkarzem naszej drużyny w pierwszych 30 minutach gry. Stalówce brakowało jednak zimnej krwi w wykańczaniu akcji: trzecią szansę na gola Kachniarz zmarnował nie trafiając czysto z 16 metrów po świetnym podaniu Łanuchy, chwilę wcześniej obrona gospodarzy wyglądała na kompletnie zagubioną po kombinacyjnej akcji Stali, jednak Płonka pospieszył się ze strzałem i nie trafił w światło bramki. O tym , jak pewnie czuli się na boisku na Suchych Stawach piłkarze Stali świadczy swoboda, z jaką Damian Łanucha zabawił się z jednym z rywali zakładając mu ośmieszającą siatkę między nogami. Na własnej połowie! Ten sam zawodnik próbował przechytrzyć Błąkałę zaskakującym strzałem z ponad 30 metrów, kiedy dostrzegł , że golkiper Garbarni opuścił linię bramkową. Zabrakło naprawdę niewiele.

Za chwilę Kachniarz strzeli bramkę, sędzia nie uzna jednak gola.

Piłkarze Stalówki nie docenili jednak rywala, to bowiem gospodarze jako pierwsi cieszyli się z gola. Po pierwszym celnym strzale na bramkę Wołoszyna! Najwyraźniej zabrakło koncentracji, bowiem Sieldarz przy biernej postawie naszej defensywy tylko dostawił nogę do dośrodkowania swego kolegi i bramkarz Stali był bez szans. Od tego momentu w grze gości coś się zacięło. Nie pomogła też przerwa, po zmianie stron to Garbarnia ruszyła do ataków, Stal zaś wyglądała na niezbyt zmotywowaną. Kiedy w 51 minucie po uderzeniu Kalemby z rzutu wolnego piłka odbiła się od poprzeczki (Wołoszyn ani drgnął), spora grupa kibiców Stali w krótkich żołnierskich słowach próbowała pobudzić naszą drużynę do walki, skandując: „Kurwa mać, Stalo grać!”. Brawa za ambitną i nieustępliwą postawę otrzymał tylko Michał Czarny. Nie dość, że z poświęceniem i ofiarnością powstrzymywał coraz odważniejsze ofensywne zapędy gości, to jeszcze próbował pobudzić kolegów z ataku. Wymowna sytuacja miała miejsce jeszcze w pierwszej połowie, kiedy Czarny najpierw świetnie zastopował przed własnym polem karnym atak Garbarni, po czym ruszył co sił na połowę rywala, zajmując nagle pozycję środkowego napastnika. Zabrakło jednak doświadczenia i spalił. Inni mogli spalić się tylko ze wstydu.



Pół godziny przed końcem spotkania trener Wtorek zdecydował się na podwójną zmianę: mało aktywnego w ofensywie Mateusza Kantora zastąpił na lewej obronie Michał Mistrzyk, za niewidocznego Patryka Tura wszedł zaś Damian Juda. Od tego momentu Stalówka zaczęła przeważać, duża w tym zasługa właśnie Judy, który rozruszał lewą flankę. Kilka minut po wejściu przeprowadził pierwszą solową akcję, jego strzał zablokowany został w ostatniej chwili przez Norberta Piszczka. Chwilę potem piłka po dośrodkowaniu Łanuchy z rzutu rożnego wpadła wprost na głowę Judy, jednak jego strzał intuicyjnie wybronił Błąkała a dobitka Bogacza, mimo że wszyscy widzieliśmy ją już siatce, poszybowała ponad poprzeczką. To wreszcie Juda w 80 minucie gry po kontrze zainicjowanej przez Reimana dokładnie podał z lewego skrzydła do Tomasza Płonki i nasz napastnik z bliska nie dał szans golkiperowi gospodarzy.



Drugi raz w ciągu tygodnia Juda mógł zostać bohaterem Stalówki. W ostatnich minutach spotkania z Olimipią Zambrów jest strzał wylądował na poprzeczce, w Krakowie w ostatniej akcji meczu ostemplował słupek bramki Błąkały. Sędzia nie pozwolił już na wznowienie gry odgwizdując koniec spotkania. Piłkarze Garbarni musieli odetchnąć z ulgą, kilka minut wcześniej spojenie słupka z poprzeczką uratowało ich po dośrodkowaniu Łanuchy, stuprocentową szansę zmarnował też pod koniec meczu Reiman, który zamiast podawać lepiej ustawionym kolegom, zdecydował się na samodzielne wykończenie kontry i nie zdołał nawet oddać strzału. Po końcowym gwizdku to właśnie on miał najwięcej pretensji do sędziego, przed zejściem z boiska wdając się z nim w popisową pyskówkę. Jeśli jednak piłkarze Stali mieliby szukać winnych straty dwóch punktów, powinni spojrzeć w szatni w lustro. Niektórym z nich tak się spieszyło pod prysznic, że zapomnieli podziękować kibicom za doping. Interweniować musiał kierownik drużyny Wojciech Nieradka.

Wojciech Reiman szuka kozła ofiarnego.

p.s.

Spotkanie Garbarni ze Stalą Stalowa Wola oglądał z trybun stadionu Hutnika niespodziewany gość. Co przyciągnęło na drugoligową potyczkę znanego dziennikarza Trójki Piotra Metza? Rzut oka na skład gospodarzy i jego obecność wydaje się już bardziej zrozumiała. W drużynie Garbarni po boisku biegał niejaki Tomasz Metz.   

sobota, 19 kwietnia 2014

Sekret trenera Wtorka

Po bezbarwnym, bezbramkowym remisie z beniaminkiem Olimpią Zambrów Stal Stalowa Wola straciła nie tylko 2 punkty, lecz również trenera Pawła Wtorka, który na pomeczowej konferencji prasowej podał się do dymisji.

Szkoleniowiec Stalówki nie sprawiał wrażenia osoby działającej pod wpływem emocji; przeciwnie – ujawnił, że o ewentualnej rezygnacji z funkcji trenera poinformował pracodawcę ponad tydzień wcześniej, argumentując swoją decyzję potrzebą „wstrząśnięcia” przeżywającą kryzys drużyną. Wygląda więc na to, że po zaledwie jednym punkcie wywalczonym w ostatnich trzech meczach Wtorek postawił sam sobie ultimatum: albo wygrywamy z Olimpią, albo odchodzę.

Spójrzmy na okoliczności: przed meczem z Olimpią Stalówka, mimo słabszej postawy w ostatnich spotkaniach, wciąż zajmowała 4. miejsce w tabeli ze stratą ledwie 6 punktów do lidera (inna sprawa, że wystawała ledwie dwa oczka nad strefę spadkową), meczu z beniaminkiem wcale nie przegrała, dopisując do swego dorobku jeden punkt (punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, prawda?). Nie wydaje mi się, by był to wystarczający powód do wywieszania białej flagi; owszem, na grę Stalówki w ostatnich dwóch meczach na Hutniczej nie dało się patrzeć, nie wierzę jednak w oficjalne powody rezygnacji Wtorka; w trakcie swej trenerskiej przygody wydał mi się człowiekiem na wyraz skromnym i uczciwym, na tyle jednak ambitnym, by nie załamywać się chwilowymi niepowodzeniami. Nikt nie spodziewał się przecież przed rozpoczęciem sezonu, że po 24. kolejce Stalówka teoretycznie wciąż będzie liczyć się w grze o awans, od początku było dla nas jasne, że w tym sezonie walczymy o utrzymanie.

Zaskoczyła mnie jednak poczyniona przed dwoma tygodniami uwaga Wtorka dotycząca braku podlania murawy przed meczem ze Zniczem na Hutniczej. Po raz pierwszy od czasu nominacji na stanowisko szkoleniowca Stali Wtorek dał wyraz frustracji dotyczącej relacji z pracodawcą. Wszyscy wiemy o kłopotach finansowych, zawodnicy wciąż otrzymują zaległe pensje, co z pewnością nie wpływa motywująco na morale drużyny (coś nam tajemniczo zniknął jedyny wiosenny nabytek Mariusz Sacha, zagrał w jednym spotkaniu i od tego czasu ani widu ani słychu – oficjalnie kontuzja, ale ja jestem nauczony nie wierzyć w oficjalne wersje wydarzeń). Nie wierzę więc Wtorkowi, że rezygnuje z funkcji trenera z powodów czysto sportowych. Jego rezygnacja ma dla mnie charakter wybitnie honorowy; nie sądzę jednak, by jako człowiek honoru, ujawnił kulisy swego odejścia. Kropka.

Trochę o meczu? Na boisku od pierwszej minuty po raz pierwszy w tym sezonie zobaczyliśmy w bramce Dawida Wołoszyna (Pamiętacie, co pisałem po spotkaniu ze Zniczem? Posadzenie na ławce Wietechy to dla mnie kolejny dowód na to, że Wtorek nie tylko nie bał się podejmować męskie decyzje, ale także logicznie myśleć ). Młody golkiper Stalówki dostał szansę już tydzień temu, w wyjazdowej potyczce z Legionovią (stracona bramka nie obciąża jego konta), teraz zagrał kolejne 90 minut. W wyjściowej jedenastce zabrakło jednak pauzującego za kartki Wojciecha Reimana. Najlepszy strzelec Stalówki (8 trafień) nie ma co prawda najlepszej passy, jego ostatnie występy pozostawiały wiele do życzenia; ciągle wydaje się być jednak mózgiem całej drużyny. W składzie zabrakło również - z tych samych powodów - Tomasza Płonki (drugi strzelec zespołu z 5 „oczkami”), którego bramki zapewniały nam w tej rundzie trzy punkty z Motorem Lublin i Stalą Mielec. Na boisku po raz pierwszy od bardzo dawna zobaczyliśmy za to ulubieńca Kality - Mateusza Kantora - którego Wtorek ustawił na lewej obronie, na murawie od pierwszej minuty zameldował się także Michał Kachniarz.

Wiem, nie powinienem. Czuję, że jestem dla niego zbyt surowy. Pamiętam gola, którego strzelił w ubiegłym sezonie Garbarni Kraków w wyjazdowym meczu rozgrywanym w strugach deszczu na stadionie Wawelu. Przypominam sobie spotkania, w których jego asekurancka nieporadność nie była aż nadto widoczna. Kiedy jednak widzę na boisku Michała Kachniarza wydaje mi się, że oglądam mecz rugby. To tam przecież nie można podawać piłki do przodu, tylko zawodnik szuka partnera znajdującego się za jego plecami. „Kacha” przeszczepia tą ideę na grunt piłki nożnej. Kiedy dostaje podanie od obrońcy, chwilę się rozgląda, czasami zrobi nawet „kółeczko”, po czym oddaje piłkę do tyłu. Wyobraźcie więc sobie, że grę Stalówki w spotkaniu z Olimpią Zambrów kreuje taki zawodnik. Co robi beniaminek? Czeka cierpliwie pół godziny po czym... przejmuje inicjatywę.

Tak to wyglądało w sobotę. Pierwsze dwa kwadranse – bez dwóch zdań - pod dyktando gospodarzy. Aktywny był zwłaszcza Sylwester Sikorski, oficjalnie występujący w tym meczu jako lewoskrzydłowy. „Sikor” nie tylko często wędrował na drugą stronę boiska, by egzekwować rzuty rożne, notorycznie ustawiał się też w środku boiska tuż za wysuniętym Wojciechem Fabianowskim (jego pozycję na lewym skrzydle przejmował wtedy wbiegający znienacka Kantor). W pierwszym kwadransie to ona dwa razy próbował zaskoczyć bramkarza gości: najpierw po efektownej wymianie z Mikołajczakiem wywalczył rzut rożny, parę minut później strzelał z 20 metrów – niestety niecelnie. Obok Sikorskiego na pochwały zasłużył też z pewnością Damian Łanucha. Kachniarz i dopasowujący się do jego poziomu Argasiński odpowiedzialni byli głównie za pilnowanie tyłów, ciężar konstruowania akcji spadł więc w całości na barki Łanuchy.

To nie jest genialny rozgrywający, nie ma wyczucia dystansu, nie potrafi zagrać dokładnie długiej piłki, świetnie sprawdza się jednak w rozegraniu sytuacyjnym. Jednym podaniem potrafi oszukać defensywę rywali i stworzyć przewagę. Co więcej, wyraźnie poprawił w ostatnim czasie egzekucję stałych fragmentów gry. Kiedy do wolnego lub rożnego podchodzi Łanucha, możemy być pewni, że piłka po jego dośrodkowaniu spadnie na głowę jego kolegi z drużyny. Swoje umiejętności zaprezentował kibicom na Hutniczej w drugiej połowie spotkania z Olimpią, kiedy po wykonanym przez niego rzucie rożnym bramkarz gości w ostatniej chwili wybił piłkę zmierzającą w okienko (!), by w powtórce ponownie zmusić golkipera z Zambrowa do przeniesienia zmierzającej do bramki piłki nad porzeczką.  

To było jednak za mało, by wystraszyć ambitnie grającego beniaminka. Piłkarze Olimpii widząc nieporadność gospodarzy spróbowali zaatakować w ostatnim okresie pierwszej połowy, by po przerwie na dobre przejąć inicjatywę na boisku. W drugiej połowie nie zobaczyliśmy już Sikorskiego, którego zastąpił nieco ociężały Damian Juda (zdziwiła mnie ta zmiana, bo „Sikor” jednak wyróżnił się w pierwszych 45 minutach), Mikołajczak był cieniem samego siebie, z każdą minutą Argasiński coraz bardziej równał do poziomu Kachniarza, nie wyglądało to najlepiej. Goście coraz odważniej przedostawali się w pole karne Wołoszyna, jednak młody bramkarz Stali tylko raz zmuszony został do większego wysiłku, pewnie piąstkując piłkę po dośrodkowaniu z rzutu rożnego. 

Emocje zaczęły się dopiero w końcówce, rozochocona Olimpia zwietrzyła szansę na 3 punkty i w 80. minucie po strzale Hryszki Wołoszyna uratował słupek, chwilę później groźna kontra gości zakończyła się niecelnym strzałem. Po przeciwnej stronie boiska piłka szukała zaś… Kachniarza, który trzykrotnie próbował zaskoczyć golkipera rywali, ale ani razu nie trafił w światło bramki. Nie udało się to też Damianowi Judzie, który minutę przed końcem regulaminowego czasu gry trafił w poprzeczkę tuż zza pola karnego. W słupkach/poprzeczkach było 1:1, znajdźcie mi jednak kogoś, kto twierdzi, że bezbramkowy remis krzywdzi którąś z drużyn. Nie tylko nikt nie zasłużył tu na więcej niż jeden punkt, żadnej ze stron nie należała się nawet bramka. Więcej atrakcji było zdecydowanie po meczu…    

piątek, 4 kwietnia 2014

Niezasłużony prezent



Główka Michała Czarnego w doliczonym czasie gry uratowała piłkarzom Stali Stalowa Wola punkt w starciu ze Zniczem Pruszków. Radości z wywalczonego w ostatniej chwili remisu nie towarzyszyła jednak euforia – bramka dla Stalówki była bowiem efektem jedynego (!) celnego strzału gospodarzy w całym spotkaniu. Szczęście tym razem nie sprzyjało lepszym.

Gole w końcówkach spotkań powoli stają się znakiem firmowym Stalówki. Tak było podczas ostatniego spotkania na Hutniczej, derbowej potyczce z Motorem Lublin, gdzie wynik meczu ustalił w doliczonym czasie gry Tomasz Płonka. O ile jednak w tamtym spotkaniu wydarte w ostatniej chwili 3 punkty były ukoronowaniem naprawdę niezłej gry i nagrodą za niezwykłą wolę walki (przypomnę, Stalówka dwa razy goniła w tym meczu wynik) o tyle „rzut na taśmę” w starciu ze Zniczem jawi się już wyłącznie jako niezasłużony prezent. To bowiem goście zdawali się niemal przez całe spotkanie kontrolować boiskowe wydarzenia, bezdyskusyjnie dominując w środku pola i całkowicie neutralizując ofensywne poczynania Stali.

Przyznam, że dawno nie widziałem tak marnego występu duetu naszych pomocników – Mateusz Argasiński i Wojciech Reiman wydawali się w piątek cieniami samych siebie. „Argaś”, zamiast spokojnie  budować akcje zespołu „od tyłu”, gubił się pod presją agresywnego krycia rywali i notował stratę za stratą, Reiman sprawiał zaś wrażenie, jakby stracił czucie w nogach – znany z długich, precyzyjnych podań zawodnik tym razem partaczył nawet najprostsze zagrania. Spory udział w indolencji naszych kreatorów gry mieli świetnie ustawieni goście. Zagęszczając środek pola prowokowali obrońców Stali do rozgrywania piłki z pominięciem środkowej linii, i choć młody Michał Mistrzyk, który rozpoczął mecz na pozycji lewego obrońcy, często wspierał kolegów w ofensywie, jego akcje zaczepne zazwyczaj kończyły się w okolicy linii środkowej.

Zwracam uwagę na rolę Argasińskiego i Reimana, ponieważ to właśnie po ich dobrych zagraniach Stal wypracowywała sobie w pierwszej połowie najlepsze okazje. Na samym początku meczu świetne podanie Reimana uruchomiło na prawym skrzydle Radosława Mikołajaczaka, lecz jego strzał został zablokowany. Pierwszy korner dla Stalówki miał zaś miejsce w wyniku współpracy na linii Argasiński-Mistrzyk; nasz pomocnik dostrzegł szarżującego lewą flanką, niepilnowanego kolegę i obsłużył go dokładnym podaniem. Za mało było jednak w grze gospodarzy płynności, brakowało tempa, gry z pierwszej piłki, jak wtedy, gdy po składnej akcji w 38 minucie najlepszą okazję do objęcia prowadzenia zmarnował Tomasz Płonka, nie trafiając głową w idealnie mierzone przez Mikołajczaka dośrodkowanie.

Do tego momentu defensywa Stali z wracającym do składu po długotrwałej kontuzji Przemysławem Żmudą popełniła już przynajmniej dwa kardynalne błędy: najpierw Michał Zapaśnik pozostawiony został bez krycia przy rzucie rożnym, lecz jego strzał z woleja trafił wprost w Tomasza Wietechę, kilkanaście minut później goście mieli kolejną okazję do objęcia prowadzenia, tym razem wygrywając w polu karnym pojedynek główkowy, jednak golkiper gospodarzy znów stanął na wysokości zadania. O ile do Michała Czarnego nie można było mieć zastrzeżeń, o tyle w grze drugiego ze stoperów – Przemysława Żmudy - dało się zauważyć zarówno braki kondycyjne (sprawiał wrażenie nieco ociężałego), jak i wyraźne nieczucie rytmu meczowego. Największym problemem stalowowolskiej defensywy wydaje się jednak na chwilę obecną kapitan drużyny, Tomasz Wietecha.

Nie da się ukryć, że popularny „Balon” przeżywa gorszy okres. We wspomnianym spotkaniu z Motorem druga bramka dla gości – to nic, że lubelskiemu napastnikowi wyszedł strzał życia - obciąża jego konto; także gol stracony przez Stal w wyjazdowym meczu w Elblągu wydawał się być do „wyjęcia”. Wietecha nie popisał się też w piątek, kiedy po kolejnym rzucie rożnym dla Znicza niezbyt groźną główkę Jędrycha łapał tak niefortunnie, że właściwie sam wpakował sobie piłkę do siatki. Do tego dochodzi coraz więcej pomyłek przy wybijaniu piłki (kolejny kiks w meczu ze Zniczem, kiedy zamiast wykopać futbolówkę na połowę rywala, zawiesił „świecę” we własnym polu karnym); nie wiem, czy trener Wtorek nie zrobiłby dobrze dając odpocząć Wietesze na jeden/dwa mecze i zamiast tego wstawić między słupki młodego Wołoszyna.

Zdecydowanie warto jednak trzymać na boisku Damiana Łanuchę. W piątek jego „wirtuozeria” doprowadzała co prawda widzów do białej gorączki, Łanucha a to podawał do kolegów piętką, a to decydował się na „no look pass” – nie muszę chyba dodawać, że piłka po jego sztuczkach zawsze trafiała pod nogi rywali. Naprawdę, wyglądał jak zawodnik, którego drużyna prowadzi 3-0 i teraz można zagrać pod publiczkę. O tym, dlaczego nie warto zdejmować go z boiska przedwcześnie, udowodnił pod sam koniec meczu. To właśnie jego precyzyjne dośrodkowanie trafiło na głowę Michała Czarnego, dwa tygodnie temu nie kto inny, tylko Łanucha idealnie odnalazł w polu karnym Stali Mielec Tomasza Płonkę. Mało? W meczu z Motorem Lublin wyrównująca główka Michała Bogacza również była zasługą precyzyjnego rzutu rożnego egzekwowanego przez Łanuchę. Jeśli miałbym wskazać cichego bohatera ostatnich meczy Stalówki, wybieram właśnie Łanuchę.

W spotkaniu ze Zniczem zawiedli jednak nie tylko piłkarze, lecz również kibice. Pierwsza zorganizowana forma dopingu miała miejsce dopiero w doliczonym czasie gry, kiedy schodzącego z boiska po otrzymaniu czerwonej kartki zawodnika gości pospieszało gromkie „Wypierdalaj”. Więc teraz wczujcie się trochę w sytuację piłkarzy – nie dość, że bez wypłaty, to jeszcze bez dopingu. Odrobinę trudniej o motywację, prawda? Powoli nerwy tracić zaczyna również trener Wtorek, na pomeczowej konferencji prasowej po raz pierwszy wrzucił kamyczek do ogródka władz klubu, zwracając uwagę na suchość murawy. Niby nic się jeszcze nie stało, ale nie opuszcza mnie dojmujące przeczucie zbliżającej się katastrofy.