niedziela, 25 maja 2014

Jak hartowała się stal

Żar lał się z nieba, powietrze nad rozgrzaną murawą musiało parzyć jak przy hutniczym piecu, razem z piłkarzami pociliśmy się także my, kibice. To był jeden z tych dni, kiedy najchętniej nie wychodziłoby się z cienia, nie było jednak wyjścia: skoro oni, na boisku, mają cierpieć za Stalówkę, swój mecz musimy rozegrać także my, na trybunach.

Derbowe spotkanie ze Stalą Rzeszów było dla obydwu drużyn meczem o 6 punktów. W przypadku wygranej goście, mający jeden punkt mniej w ligowej w tabeli, wyprzedziliby bezpośredniego rywala w walce o utrzymanie. Co więcej, w przypadku porażki mogłoby się okazać, że zespół z Hutniczej spadnie nawet o kilka pozycji; środek tabeli jest bowiem płaski jak naleśnik. Rzeszowian również nie urządzał w Stalowej remis, zapowiadał się więc… „typowy mecz walki” (nie ziewamy!).

Gospodarze wyszli na boisko w najsilniejszym zestawieniu. Większość Stalowców „wykartkowała” się trzy kolejki wcześniej w Tarnobrzegu, trener Wtorek najwięcej problemów przed ustaleniem składu miał więc pewnie z obsadą obowiązkowych dwóch miejsc dla młodzieżowców. O ile Mateusz Argasiński to pewniak do gry od pierwszej minuty, o tyle lewy obrońca Michał Mistrzyk rzadko dostawał w tym roku szanse do pokazania boiskowych umiejętności. W sobotę „posadził” jednak na ławce Sylwestra Sikorskiego, mecz jako rezerwowy rozpoczął również Michał Bogacz, którego na środku defensywy zastąpił wracający powoli do formy sprzed kontuzji Przemysław Żmuda. Ze skrzydłowymi w osobach Mikołajczaka i Łanuchy oraz będącym ostatnio w świetnej formie Tomaszem Płonką na szpicy wyjściowy skład Stalówki mógł  napawać optymizmem.

Nikt jednak nie spodziewał się, że gospodarze rozpoczną mecz z takim animuszem. Od pierwszej minuty Stalówka „siadła” na zaskoczonych rywalach, z łatwością oszukując defensywę rzeszowian i raz po raz przedostając się w pole karne gości. Najwięcej inicjatywy wykazywał Damian Łanucha: to on oddał pierwszy strzał meczu (niecelny), po chwili świetnie podawał do Argasińskiego, jednak pomocnik Stali był na pozycji spalonej, wreszcie po kolejnych kilkudziesięciu sekundach to Argasiński znalazł Łanuchę pięknym prostopadłym podaniem i ten miał przed sobą tylko bramkarza. Golkiper gości Miłosz Lewandowski nie dał się jednak oszukać i kiedy zawodnik Stali chciał go minąć, wybił Łanusze piłkę spod nóg. To nie był jednak koniec akcji: Łanucha nie dał za wygraną, dobiegł do uciekającej piłki i z ostrego kąta uderzył jeszcze na bramkę rywali. Trafił jednak w spojenie słupka z poprzeczką.



Identyczną akcję oglądaliśmy 4 minuty później. Tym razem zagrywał Reiman (precyzyjna piłka, mimo że był jeszcze faulowany!), zza pleców obrońców gości wyskoczył Tomasz Płonka i spokojnie wygrał pojedynek sam na sam, robiąc dokładnie to samo, co… nie udało się Łanusze. Zwód, objechanie bramkarza i wpakowanie piłki do pustej siatki. Była 10 minuta meczu, Stal Rzeszów sprawiała wrażenie  zbieraniny piłkarzy z okręgówki, Michał Kachniarz wyglądał przy rywalach jak profesor przy studentach, Michał Mistrzyk wygrywał bezpośrednie pojedynki, trzeba było kuć żelazo póki gorące.

O takich karnych zwykło mówić się, że są „miękkie”. Podawał Reiman, w polu karnym przewracał się Mikołajczak. Kiedy sędzia wskazał na wapno, byłem trochę zaskoczony. Pamiętacie, jaki numer wywinął „Miko” tydzień temu, kiedy w meczu z Pogonią Siedlce z żółtkiem na koncie ewidentnie zanurkował w polu karnym? Teraz, ciesząc się z korzystnej decyzji arbitra, byłem równocześnie zdumiony niemądrą brawurą Mikołajczaka. Chłopak sprawia ewidentnie wrażenie człowieka, który nie uczy się na własnych błędach. Jedenastkę pewnie wykorzystał Łanucha – etatowy wykonawca rzutów wolnych i karnych, Wojciech Reiman, tym razem oddał koledze gola. Ładny gest - Łanusze to trafienie wyraźnie się należało.

Łanucha strzelił, aż się kurzyło...

Czy to znaczy, że w pierwszej połowie bramkarz Stalówki Tomasz Wietecha nie miał nic do roboty? Nie do końca, „Balon” przywitał się z widzami… błędem, który nastąpił tuż po zdobyciu przez gospodarzy prowadzenia, kiedy co prawda ubiegł szarżującego na nasze pole karne Piotra Prędotę, ale zamiast złapać piłkę, przepuścił ją między nogami. Na szczęście zdążył w porę odwrócić się i przykryć ciałem futbolówkę. Na Hutniczej dało się w tym momencie usłyszeć wyraźny syk i nie był to z pewnością dźwięk odkręcanych butelek z wodą mineralną. Wietecha ponownie nie popisał się pod koniec pierwszej połowy, kiedy nie dość, że niepewnie interweniował przy dośrodkowaniu Konrada Husa, to na dodatek zawiodła komunikacja z Adrianem Bartkiewiczem i Stalówka w ostatniej chwili wybiła piłkę za linię końcową. Bramkarz Stali udowodnił jednak, że potrafi nie tylko żywiołowo opieprzać partnerów z defensywy, kiedy tuż przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę wybronił potężny i dość zaskakujący strzał Rafała Lisieckiego z ponad 30 metrów.

"Balon" na posterunku

Kibice nie zdążyli jeszcze wrócić na trybuny po przerwie, kiedy Damian Łanucha mógł strzelić gola sezonu. Tuż po wznowieniu gry oddał niesygnalizowany strzał z 30 metrów, piłka po palcach Miłosza Lewandowskiego odbiła się od poprzeczki i wróciła w pole karne gości, okazało się jednak, że sędzia dopatrzył się wcześniej pozycji spalonej zawodnika Stali. Nawet jeśli piłka wpadłaby do siatki, gol nie zostałby uznany. Chwilę potem pierwszy poważny błąd popełniła defensywa gospodarzy. Rzeszowianie przeprowadzili kopię bramkowej akcji Stalówki, obrona zaspała a Piotr Prędota znalazł się sam na sam z Wietechą. „Balon” jednak nie pękł! Był to jednak znak ostrzegawczy dla trenera Wtorka. Goście zaczęli lepiej organizować się na boisku, a Przemysław Żmuda niby emanował spokojem, ale jego interwencje coraz częściej były na granicy bezpieczeństwa (okazało się chwilę później, że odnowił mu się uraz i jego miejsce zajął Bogacz).

Stalówka cały czas jednak kontrolowała grę, środkowa linia gospodarzy miała przygniatającą przewagę nad rywalami, najlepiej ilustruje to sytuacja z 55 minuty, kiedy prosta trójkowa akcja Łanucha-Płonka-Reiman mogła na cacy rozłożyć defensywę Stali Rzeszów, niestety Płonka lepiej strzela niż podaje i Reiman nie miał szans na dojście do piłki. Kiedy zaś parę minut później kapitan gości Marcin Baran otrzymał drugą żółtą kartkę za faul na Łanusze (?), wydawało się, że jest już po zawodach. A tu nagle… zawód! Po bezmyślnym faulu Mikołajczaka goście mieli rzut wolny, wprowadzony po przerwie Łukasz Szczoczarz (z takim nazwiskiem chyba nie zrobi kariery za granicą!) nie zwlekał, szybko dośrodkował, Michał Mistrzyk zaspał a Rafał Lisiecki był tam, gdzie powinien być rasowy napastnik (którym, po prawdzie, nie jest).



Zdarza się, nawet jeśli gra się z przewagą jednego zawodnika. O wiele bardziej niepokojące było jednak to, co na boisku wyprawiał Radosław Mikołajczak. Tuż przed faulem, który dał Stali Rzeszów rzut wolny zamieniony przez gości na gola, nasz skrzydłowy został ukarany przez sędziego żółtą kartką za niesportowe zachowanie (wykopał piłkę po gwizdku). „Mikołajczak, ty się uspokój” – krzyknął ktoś za mną. Ale Mikołajczak najwyraźniej nie usłyszał. Niecałe 10 minut później wdaje się w przepychankę z Maciejem Maślanym, rywal chyba rzeczywiście w trakcie pogoni za piłką uderza go łokciem w twarz, Mikołajczak jednak z nadmierną przesadą pada na murawę (pamiętacie słynne „przyaktorzył” Radka Majdana?), Maślany (z żółtkiem na koncie) zamiast robić w kierunku sędziego maślane oczy, rzuca się na Mikołajczaka oskarżając go o symulację, Mikołajczak wierzga się w parterze. Sędzia ma dość i decyduje, że widzowie nie po to płacili za bilety na mecz piłki nożnej, żeby oglądać kiepski teatr. Wyrzuca zarówno Maślanego, jak i Mikołajczaka (upał nie słabnie, a my gramy już dziesięciu na dziewięciu!).

Laureat Nagrody Darwina: Radosław Mikołajczak  

Trener Wtorek miał po meczu za złe swoim piłkarzom, że mimo przewagi dwóch bramek i jednego zawodnika pozwolili rywalom na powrót do gry. Na miejscu szkoleniowca zwróciłbym raczej uwagę na bezmyślność jego podopiecznych w łapaniu żółtych kartoników (gdybym był Wtorkiem, Mikołajczak po golu dla Stali Rzeszów w podskokach udałby się pod prysznic). Mikołajczak to jest jednak przypadek szczególny (dwa razy po dwie żółte kartki w dwóch kolejnych meczach na Hutniczej! Niech sprawdzi jakiś klubowy archiwista, czy to aby nie jakiś rekord?). Kto oglądał uważnie sobotni mecz, ten wie, że spośród trzech zawodników Stali, którzy otrzymali w tym spotkaniu żółty kartonik, żaden nie został upomniany przez sędziego za faul! Najpierw był Wietecha – za pyskówkę z sędzią. Potem Mikołajczak – za wykopanie piłki. Wreszcie Argasiński – za co? Za dyskusję z arbitrem! Mecz ze Stalą Rzeszów nie był jednak pod tym względem wyjątkowy. Gdyby ktoś chłopców postraszył karą finansową za równie głupie kartki, pewnie szybko by zmądrzeli.

Tym razem wszystko dobrze się skończyło, w końcówce meczu ambitni goście z Rzeszowa próbowali doprowadzić do wyrównania, kiedy jednak nabijali się na kontry Stalówki, okazywało się, że gospodarze mają przewagę więcej niż jednego zawodnika. Na przykład w 82 minucie lecieliśmy czterech na dwóch! Jak można zepsuć kontrę czterech na dwóch (podawał Łanucha)!? Wiem, było gorąco, wiem, była końcówka meczu, ale to jest sytuacja 200-procentowa! Na szczęście kolejną kontrę (dwóch na jednego) doświadczeni Fabianowski (wszedł w 76 minucie) i Reiman zamienili już na gola i kibice na Hutniczej zamiast oblewać się potem, mogli skropić sobie kark resztami wody (jeśli komuś coś jeszcze zostało). 

Jak zepsuć kontrę czterech na dwóch...

Dwubramkowa przewaga sprawiła, że kiedy w doliczonym czasie gry sędzia podyktował rzut wolny dla gości tuż zza linii pola karnego, mało kto miał duszę na ramieniu. Wietecha nawet nie drgnął i tylko patrzył, jak piłka uderza w miejsce, w które trafiła w 6 minucie po strzale Łanuchy. Sędzia uznał, że to wymarzona klamra na domknięcie spotkania i gwizdnął po raz ostatni, kibice zaś wygwizdali „Żydów” z Rzeszowa (myślicie, że ktoś się oburzył? Skąd! Parę osób nawet przyklasnęło!). Jak radzić sobie z podobnymi sytuacjami?„ Można prosić o „głośny, ale kulturalny doping”. Albo, wzorem sędziego, wyciągnąć czerwony kartonik.

niedziela, 18 maja 2014

Pogoda nie dla Bogaczy

„Dla biednych nie ma gry w piłkę” – rozgoryczony trener Stali Stalowa Wola, Paweł Wtorek, odwołał się na pomeczowej konferencji prasowej do głośnej wypowiedzi Zbigniewa Bońka, w mało elegancki sposób sugerując wypaczenie wyniku spotkania z Pogonią Siedlce przez sędziego zawodów, Marka Opalińskiego.  Kwestią sporną pozostaje tu sprawa rzekomego wymuszenia rzutu karnego przez Radosława Mikołajczaka, za które nasz skrzydłowy został przez arbitra ukarany drugą żółtą, w efekcie czerwoną kartką. Chwilę potem z boiska zdjęty został jedyny Bogacz w naszej drużynie…

Zacznijmy więc od pogody. Padać przestało w Stalowej Woli niecałą godzinę przed rozpoczęciem spotkania, dwudniowe ulewy zdążyły zamienić boisko przy Hutniczej w błotniste klepisko; najwięcej wody znajdowało się w kole środkowym, znaczy się kontrataki należało wyprowadzać skrzydłami, nie środkiem boiska. Gdybym był trenerem, od zwrócenia uwagi na ten element rozpocząłbym przedmeczową pogadankę z drużyną. Trener Wtorek miał inne zmartwienia, ubiegłotygodniowe zwycięstwo w Tarnobrzegu okupione zostało wykartkowaniem kilku kluczowych zawodników, w spotkaniu z wiceliderem z Siedlec zabrakło więc m.in. Damiana Łanuchy, Adriana Bartkiewicza oraz Mateusza Argasińskiego. Szansę gry od pierwszej minuty otrzymał więc Mateusz Kantor, młodzieżową równowagę w składzie zapewniali zaś Patryk Tur i bramkarz Dawid Wołoszyn.

Już w 4 minucie młody golkiper Stalówki zmuszony został do pierwszej interwencji, kiedy po precyzyjnym uderzeniu Krystiana Wójcika (łatwo poznać, w odróżnieniu od rosłych piłkarzy Pogoni nie grzeszył wzrostem, dodatkowy identyfikacyjny atut – brak włosów) piłka zmierzała w okienko bramki gospodarzy. Wołoszyn nieźle radzi sobie z uderzeniami z dystansu, gorzej wychodzi mu gra na przedpolu. Zbyt często źle oblicza tor lotu piłki, do tego dochodzi brak zdecydowania i nieszczególny refleks. Winą za stratę gola w 10 minucie spotkania obdzielić trzeba po równo Wołoszyna i obrońcę Stali - Michała Bogacza. Obrońca gości Krzysztof Ratajczak tak szczęśliwe dośrodkowywał piłkę w pole karne Stalówki, że ta minęła głowę źle ustawionego Bogacza – i odbijając się od słupka wpadła do bramki obok zaskoczonego Wołoszyna, który próbował jeszcze wybić futbolówkę, ale tylko wpakował ją sobie z impetem do własnej siatki.

Stalowcy potraktowali jednak szybko straconą bramkę jako wypadek przy pracy i przy dodającym otuchy chóralnym „nic się nie stało” wzięli się za odrabianie strat. W odstępie 5 minut mieli aż trzy okazje do wyrównania, największe zagrożenie stwarzając po bramką rywali przy rzutach rożnych. Najlepszą, stuprocentową sytuację zmarnował w 16 minucie Wojciech Reiman, jego strzał głową z 5 metrów wybił z linii bramkowej obrońca Pogoni; wcześniej pomysłowe kontrataki Stali zmitrężyli Patryk Tur i Michał Kachniarz.

Za chwilę padnie pierwsza bramka dla Pogoni Siedlce...


Gościom kolejne prezenty fundował w sobotę duet Bogacz-Sikorski; współpraca między środkowym i lewym obrońcą Stali przypominała komedię pomyłek, w niemal slapstickowej konwencji co rusz wpadali na siebie, wywracając się spektakularnie, piłkę przejmował wtedy będący najbliżej nich przeciwnik; najwięcej kłopotów sprawiał im Cezary Demianiuk, chłop jak dąb, przypominający posturą rosyjskiego piłkarza Pawła Pogrebniaka. Kiedy tylko dochodził do piłki, z wielką swobodą potrafił szybkim zwodem pozbyć się „plastra” i groźnie zacentrować, bądź samemu wykończyć akcję, jak miało miejsce w 30 minucie, kiedy ograł przed polem karnym czterech (!) rywali i sprawdził refleks Wołoszyna. Odpowiedzialny za Demianiuka Bogacz wydawał się bezradny.

Prawdziwy test piłkarze Stali mieli jednak przejść w drugiej części spotkania. Od 50 minuty musieli radzić sobie na boisku w 10-tkę, po tym, jak Radosław Mikołajczak otrzymał żółtą kartkę za próbę wymuszenia karnego (dwie minuty wcześniej ujrzał żółty kartonik za faul taktyczny). Z wysokości trybun wyglądało to na ewidentny faul Ratajczaka, po meczu trener Wtorek był święcie przekonany, że jego zawodnik nie blefował; ponoć do faulu przyznał się później nawet sam obrońca Pogoni. Szkoleniowiec Stalówki szybko zdecydował się na korektę składu, na boisku za rozgrywające katastrofalne zawody Bogacza pojawił się młody defensor Maciej Sołek, bezproduktywnego na swym stałym poziomie Tura zmienił zaś wysoki Płonka.

Hej Juda! - woła piłkarza Stali sędzia.
Kontrowersyjna decyzja sędziego nie podłamała piłkarzy Stali, którzy, podrażnieni sportową złością, zaczęli przejmować kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami. Płonka nie zdążył jeszcze dobrze powąchać murawy, kiedy wyprzedził rywala w pościgu za nieco zbyt mocno zagraną piłką, z profesorskim spokojem odwrócił się w polu karnym, dojrzał lepiej ustawionego Damiana Judę i stadion przy Hutniczej eksplodował wybuchem niekontrolowanej radości. Strzelec gola również nie potrafił okiełznać emocji; tuż po tym, jak piłka zatrzepotała w siatce Pogoni, Juda zerwał z siebie koszulkę, otrzymując głupią żółtą kartkę (przypominam, że w spotkaniu z Pogonią nie zagrało aż 5 kartkowiczów!). Rozumiem podwyższony poziom adrenaliny tuż po strzeleniu gola, chciałbym jednak, aby piłkarze zachowywali przy okazji choćby promile zdrowego rozsądku: Juda miał przecież spędzić jeszcze na boisku ponad pół godziny (no i gdyby choć zaprezentował nam gołą klatę! Gdzie tam! Pod meczowym trykotem miał inną koszulkę).

Po doprowadzeniu do wyrównania Stal nadal dominowała, Sołek dwukrotnie zatrzymał Demianiuka, Płonka z Judą próbowali przetrzymywać piłkę w środku boiska, rozprowadzając ją później na boki do Kantora i Sikorskiego. To właśnie ten ostatni w 65 minucie wbiegł z piłką w pole karne, lecz jego podanie nie trafiło pod nogi czającego się na wykończenie akcji Płonki. Im wyraźniej piłkarze Stali zamykali Pogoń na własnej połowie, tym widoczniejsza była utrata sił w szeregach gospodarzy. Najgorzej kondycyjnie prezentował się rekonwalescent Mariusz Sacha. Jedynym (!) udanym zagraniem tego zawodnika było sprytne uniknięcie spalonego w pierwszej połowie, kiedy zostawił piłkę wbiegającemu w pole karne Turowi, poza tym błyskiem wyblakłego geniuszu Sacha przegrał chyba wszystkie pojedynki jeden na jeden, będąc obok Bogacza najgorszym zawodnikiem gospodarzy. Na dodatek jako pierwszy zaczął opadać z sił, wyraźnie odpuszczając w ostatnim kwadransie jakąkolwiek ofensywną aktywność (jego pozycję dublował notorycznie w końcówce meczu Kantor!).



W końcówce do głosu doszli jednak goście. Trener Pogoni, Daniel Purzycki, sprytnie wpompowywał w swą drużynę zasoby nowej krwi (przeprowadził aż trzy zmiany po wyrównaniu Stali), kiedy Stalowcy zaczęli opadać z sił, to rezerwowi Pogoni okazywali się szybsi, zwrotniejsi i groźniejsi. Najpierw Tarachulski pomylił się o milimetry, w ostatniej akcji meczu kolejny zmiennik – Wocial – oddał strzał, który zapewnił gościom trzy punkty. Dziennikarze zarzucali po meczu trenerowi Wtorkowi zbyt odważną grę, twierdząc, że lepszą taktyką byłoby bronienie cennego remisu. Na moje oko przez ostatni kwadrans Stalówka nie robiła nic innego niż rozpaczliwie się broniła. Nie zmienia tego stanu rzeczy fakt, że w 82 minucie po rzucie rożnym dla Stalówki Czarny był bliski strzelenia gola na 2-1, piłkę po jego uderzeniu wybił jednak z bramki obrońca gości (patrzyłem też w tym czasie na to, co dzieje się na połowie Stali, przy jedynym zawodniku Pogoni stało na kole środkowym aż trzech piłkarzy Stali!).


Najbardziej dramatycznym momentem meczu była jednak akcja poprzedzająca dobijający Stal strzał Wociala. Sekundy wcześniej to gospodarze mieli piłkę na 2-1. Do wykopanej na połowę Pogoni piłki ruszyło dwóch piłkarzy Stali i jeden zawodnik rywali. Klasyczny kontratak dwóch na jednego… Co ja gadam! Kiedy do piłki dopadał Michał Kachniarz, zawodnika Pogoni miał „na plecach”, obok zaś wsparcie Sikorskiego. Czyli leciał sam na bramkarza, trzeba tylko było przebiec z piłką pół boiska i strzelić. Problem w tym, że „Kacha” w tym momencie już tylko asystował, parę minut wcześniej runął jak długi na murawę, po interwencji masażysty wrócił na boisko, ale wyłącznie dreptał (wyglądało to na skurcze). Kiedy więc dopadł do piłki meczowej, widać było, ile wysiłku kosztuje go przekuśtykanie choćby metra, oddał piłkę koledze (nieco go wyrzucając na bok), sam zaś próbował jeszcze stworzyć liczebną przewagę, ale nawet będący przy piłce Sikorski widział, że pożytku z Kachniarza w tej akcji już nie będzie. Poczekał więc w polu karnym na posiłki, dograł do Reimana, jednak jego strzał został już zablokowany. Chwilę później padła zwycięska bramka dla Pogoni a sędzia zakończył mecz.

Krajobraz po bitwie


Nikt z kibiców nie miał chyba problemów, by po końcowym gwizdku zgotować piłkarzom Stali owację na stojąco. Mimo iż boisko na Hutniczej wyglądało po spotkaniu jak krajobraz po przegranej bitwie, największym przegranym zawodów był z pewnością sędzia Opaliński. Obok piłkarzy obu drużyn (oddajmy zwycięzcom honor – Pogoń również należą się brawa) istotną częścią sobotniego widowiska byli również kibice (wśród nich grupka z Siedlec!). Myślę, że piłkarze mogli poczuć po wyrzuceniu Mikołajczyka, że wciąż toczą równorzędną walkę właśnie dzięki dopingującej obecności ”12. zawodnika”.

p.s. 
O tym, jak wielkim wyzwaniem pozostaje oglądanie na żywo obfitującego w podbramkowe sytuacje meczu, niech świadczy fakt, że w dwóch portalach, gdzie śledzić można było transmisję live, strzał z 82 minuty po rzucie rożnym dla Stalówki przypisany został dwóm różnym zawodnikom: Tomaszowi Płonce (lajfy.com) i Wojciechowi Reimanowi (echodnia.eu). W rzeczywistości strzelał Michał Czarny (akurat to zauważyłem bez pomyłki). Ja z kolei przypisałem początkowo uczestnictwo w ostatniej akcji Stali Marcinowi Turowi, dopiero po obejrzeniu skrótu meczu okazało się, że był to Sylwester Sikorski.

p.s.2
Obejrzałem powtórkę spornej sytuacji z Mikołajczakiem. Sędzia podjął prawidłową decyzję. Wygląda na to, że trener Wtorek został oszukany nie przez arbitra, tylko przez swojego zawodnika.