sobota, 27 lipca 2013

Gdzie jest kapitan?


Wygrali z Rakowem, siedziałem w pracy w Krakowie. Wyeliminowali z Pucharu Polski Cracovię, wdychałem bawarskie powietrze (tego samego dnia Bayern grał towarzysko z Barceloną na Allianz Arena, ale stadion monachijczyków widziałem tylko z klocków Lego). Środa, do tego w wakacje, parafrazując złotą myśl Piotra Ćwielonga, nie nadaje się na oglądanie piłkarskich meczów. Ale wreszcie jest, rusza liga (sobota! sobota!) i ja na Hutniczej. Porażka na własnym boisku z drugoligowym beniaminkiem Limanovia Limanowa na inaugurację sezonu? Kręćcie głowami, od remisu z Siarką w ubiegłym sezonie nie widziałem tu tak emocjonującego meczu!

Zacznę nie od meczu. Zacznę od heretyckiego wyznania niewiary. Przestałem wierzyć we współczesny futbol. Kiedy w kwietniu podczas pobytu w Anglii wybrałem się na mecz grającej w Division One drużyny AFC Bournemouth, ze zdumieniem odkryłem, że jej oddany od lat fan, goszczący mnie w tym mieście Anglik, zrezygnował z rocznego karnetu; co więcej – Jonathan w ogóle przestał chodzić na mecze swojej drużyny. Nie rozumiałem wtedy kompletnie jego utyskiwań na nowych właścicieli klubu, bogatych Rosjan, którzy nagłym zastrzykiem gotówki niczym dotknięciem czarodziejskiej różdżki wzmocnili kadrę, co pozwoliło drużynie z nadmorskiej miejscowości wywalczyć awans do Championship (a kilka dni temu towarzysko zmierzyć się na własnym stadionie z Realem Madryt).

Jon rzucił jeszcze pod nosem coś o nowych kibicach, którzy po nagłych sukcesach gremialnie zaczęli ściągać na stadion ubrani w przygotowane specjalnie na nowy sezon klubowe koszulki, podającym rytm „perkusiście” i całej tej współczesnej kibicowskiej kulturze, z nieodzownymi przekąskami w przerwie spotkania, obowiązkowymi występami artystycznymi i spikerem mającym pełnić rolę wodzireja. Popatrzyłem na niego jak na dziwaka, udałem, że rozumiem, o czym mówi, i od razu wyobraziłem sobie bogatego biznesmena (niech będzie, Zbigniew Niemczycki), który lekką ręką sypie obfitym groszem na Stalówkę a ta, wzmocniona 40-latkami z ekstraklasowym stażem i młodymi (oraz drogimi) wilczkami II ligi (plus błyskotliwy Nigeryjczyk) wyprzedza o całą długość najgroźniejszych konkurentów i wywalcza spektakularny awans do I ligi. Taram!

Im dłużej oglądam mecze, im częściej chodzę na spotkania, które transmitowane są w telewizji (przyznaję się, zacząłem pojawiać się na Reymonta, ale 1) robię to głównie ze względów towarzyskich i 2) nie płacę za bilety), tym bardziej tęsknię za futbolem w jego najczystszej, najpospolitszej, najzwyczajniejszej i najwulgarniejszej zarazem postaci (polecam ciekawy vlog kartofliska.pl). Trzepot siatki po strzelonej bramce jest w stanie ukontentować mnie o wiele bardziej niż najwykwintniejsza sztuczka techniczna, bluzgi dolatujące do moich uszu z murawy (stadion jest przecież rodzajem osobliwego amfiteatru) odsłaniają przed mną kulisy piłki nożnej w o wiele większym stopniu niż kunsztowna wymiana podań zakończona pięknym golem. Oglądając na żywo mecze Wisły czuję się jak w centrum handlowym, przychodząc na Hutniczą ciągle mam wrażenie uczestnictwa w ludowym jarmarku!

Dlatego niespecjalnie zmartwił mnie wynik spotkania z Limanovią Limanowa, powiem więcej – coraz mniej obchodzi mnie, czy ta drużyna będzie wygrywać, kibicować będę raczej jej sportowemu upadkowi; w spadku do III ligi (co nie będzie trudne, w związku z reorganizacją rozgrywek „leci” w tym sezonie połowa drugoligowej stawki), nie w pieniądzach prezydenta Szlęzaka widzę jedyny ratunek dla ZKS-u. Ech, zagrać z tymi wszystkimi zespołami z bajecznie powykoślawianymi prywatnym interesem nazwami (kupiliście sobie najnowszy Skarb Kibica? Mój faworyt – beniaminek III ligi grupy pomorsko-zachodniopomorskiej: GKS Leśnik-Rossa-Zefir Manowo; swoją drogą w sobotę zagraliśmy oficjalnie z… Limanovią Szubryt Limanową).
To nie była pogoda dla Bogacza.

No to jedziemy, w sobotę było duszno, upalnie a w składzie niespodzianki. W bramce Wołoszyn (za Wietechę), na szpicy debiutujący przed stalowowolską publicznością Płonka (za Fabianowskiego). Do tego ustawiony tuż za naszym napastnikiem młody Tur. Na ławce siadł jeszcze Bartkiewicz (zastąpiony przez Kantora, na lewą obronę trener Wtorek wystawił zaś Sikorskiego). Początek dla Stalówki, po dwóch szybkich akcjach skrzydłem – najpierw z prawej strony dośrodkowywał Kantor, chwilę potem na wrzutkę w pole karne zdecydował się Sikorski – kolejny atak naszej drużyny wyprowadził (tym razem środkiem boiska) Tur. Juda znalazł się w sytuacji sam na sam, jednak strzelił nad bramką. Po kilkudziesięciu sekundach „setkę” miała jednak Limanovia, jednak Wołoszyn kapitalnie wybronił prawą ręką strzał napastnika gości.

Na zegarze mijała dopiero 4 minuta meczu, a kibice aż dwukrotnie łapali się za głowę (ci, co mieli włosy, mogli też rwać). Obrońcom Stali już wtedy powinna zapalić się słynna „lampka ostrzegawcza” (Jaka lampka, tato? – spytał mnie mój syn), a tak w 10 minucie trzeba było już bić na alarm, kiedy Bogacz wybijając głową futbolówkę z pola karnego sprawił prezent zawodnikowi z Limanowej (anagram od Malinowej) i Wołoszyn mógł tylko wyciągnąć się jak długi (a następnie wyciągnąć piłkę z siatki).

Oczy wszystkich od początku zwrócone były w stronę Płonki. Mierzący 194 cm król strzelców III ligi z ubiegłego sezonu był jednak zbyt odizolowany od swych partnerów, by dać kibicom powód do chwały. Na panewce spaliła metoda „grania na Croucha”, dośrodkowania naszych skrzydłowych nijak nie mogły trafić Płonce w głowę; jeśli jednak już piłka, jak po zagraniu Sikorskiego z 36 minuty, znalazła w polu karnym rosłego napastnika Stalówki, parabola lotu futbolówki po strzale Płonki miała iście koszykarską proweniencję. Nowy nabytek ZKS-u niespecjalnie potrafił odnaleźć się w grze kombinacyjnej (jeśli można tu mówić o kombinacji). Dobre podanie Reimana w 40 minucie Płonka spalił i szybko stał się jednym z pierwszych kandydatów do zmiany. „Wysoki, a w ogóle go nie widać” – mój syn trafnie podsumował dający płonne nadzieje debiut.

Płonka spalił na panewce

Na to, że Płonkę zobaczymy jednak po przerwie, konsekwentnie pracował przez pierwsze 45 minut Michał Kachniarz. Pod nieobecność na boisku Fabianowskiego i Wietechy mianowany przez trenera kapitanem drużyny „Kacha” zaliczał fatalne zawody. Człapiący tuż przed linią defensywy wyspecjalizował się w dwóch rodzajach zagrań: albo bezpiecznie cofał piłkę do naszych obrońców, albo – to nawet częściej – tracił ją przy próbie dryblingu, narażając nasz zespół na kąśliwą kontrę. Niemal każde podanie Kachniarza było niecelne i nie mówię tu o 30 metrowych zagraniach, które powinny być celowane w punkt, tylko o zwykłej grze z klepki. Snujący się po boisku ze spuszczoną głową sprawiał wrażenie, jakby chciał przepraszać kolegów za swoją obecność, nie zaś mobilizować zespół do podjęcia walki (nawet tak proste zagranie, jak obicie przeciwnika przy linii bocznej, Kachniarz potrafił w sobotę zepsuć, wychodząc na aut piłka zdążyła jeszcze musnąć jego ciało). Wymownym obrazkiem był zaś moment z drugiej połowy, kiedy Kacha przez kilka minut nie mógł poradzić sobie z rozpinającą się na ramieniu kapitańską opaską, biegając po boisku z fruwającą płachtą materiału i co chwila łapiąc się za ramię niczym po bolesnej szczepionce. Uwierała go ta funkcja, oj uwierała…

Kapitan Kachniarz zbity z tropu

Prawdziwym liderem drużyny był jednak Wojciech Reiman. Nie tylko wziął na siebie cały ciężar rozgrywania akcji (jego kilkudziecięciometrowe podania rzadko nie trafiały do adresata, po jednym z takich zagrań Kantor tuż po przerwie znalazł się sam na sam z bramkarzem, lobując golkipera gości nie trafił jednak w bramkę), lecz również przy użyciu krótkich, żołnierskich komunikatów dyrygował drużyną na boisku. Sam też próbował strzałów, niestety niecelnych. Z rzutu wolnego przymierzył ponad poprzeczką (27 min), energiczne wejście w pole karne pod koniec pierwszej połowy zakończył zaś wyglądającym groźnie strzałem z ostrego kąta, który jednak ostatecznie wylądował w okolicach chorągiewki narożnika boiska. Tuż po przerwie w zamieszaniu w polu karnym Limanovii znów piłka trafiła do Reimana, jednak jego uderzenie zostało zablokowane przez obrońców gości. Wodził rej aż do 65 minuty, kiedy emocje nie wytrzymały i za krytykę decyzji sędziego ujrzał żółtą kartkę. Od tego momentu przygasł, ucichł, a na boisku zabrakło Stali siły napędowej.

Rozkręcał się co prawda Mikołajczak (pierwsze połowy „Miko” grywa zazwyczaj przeciętnie, im bliżej końca meczu, tym groźniejszy staje się dla przeciwników); z dobrej strony pokazał się też Łanucha, który zastąpił bezbarwnego Płonkę (dał ożywczą zmianę i udowodnił, że jest nieocenionym asystentem, po jego zagraniach przed szansą na wyrównanie stanęli kolejno: Reiman, Juda i Mikołajczak); wreszcie do końca walczył młody Tur (proszę sobie wyobrazić, że w doliczonym czasie gry aż dwukrotnie po jego strzałach piłka zmierzała w światło bramki i dwukrotnie wybijali ją obrońcy, tuż przed końcowym gwizdkiem z linii bramkowej!). Zabrakło jednak szczęścia, remis byłby tu bowiem najsprawiedliwszym wynikiem. Ja jednak wracałem do domu z Hutniczej pełen optymizmu. Bluzgi Reimana wciąż brzęczą mi w uszach jak garść złotych monet.

p.s.
Nie ma dziś fragmentów konferencji prasowej, ponieważ wysiadła mi bateria w dyktafonie. Wierzcie mi jednak, z całym szacunkiem dla trenera Wtorka, dzieła zabrane jego pomeczowych wypowiedzi można by wydać w pigułce. Nasennej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz