Wygrali z Rakowem, siedziałem w pracy w Krakowie. Wyeliminowali z Pucharu Polski Cracovię, wdychałem bawarskie powietrze (tego samego dnia Bayern grał towarzysko z Barceloną na Allianz Arena, ale stadion monachijczyków widziałem tylko z klocków Lego). Środa, do tego w wakacje, parafrazując złotą myśl Piotra Ćwielonga, nie nadaje się na oglądanie piłkarskich meczów. Ale wreszcie jest, rusza liga (sobota! sobota!) i ja na Hutniczej. Porażka na własnym boisku z drugoligowym beniaminkiem Limanovia Limanowa na inaugurację sezonu? Kręćcie głowami, od remisu z Siarką w ubiegłym sezonie nie widziałem tu tak emocjonującego meczu!
Zacznę nie od meczu. Zacznę od heretyckiego wyznania
niewiary. Przestałem wierzyć we współczesny futbol. Kiedy w kwietniu podczas
pobytu w Anglii wybrałem się na mecz grającej w Division One drużyny AFC
Bournemouth, ze zdumieniem odkryłem, że jej oddany od lat fan, goszczący mnie w
tym mieście Anglik, zrezygnował z rocznego karnetu; co więcej – Jonathan w
ogóle przestał chodzić na mecze swojej drużyny. Nie rozumiałem wtedy kompletnie
jego utyskiwań na nowych właścicieli klubu, bogatych Rosjan, którzy nagłym zastrzykiem
gotówki niczym dotknięciem czarodziejskiej różdżki wzmocnili kadrę, co
pozwoliło drużynie z nadmorskiej miejscowości wywalczyć awans do Championship
(a kilka dni temu towarzysko zmierzyć się na własnym stadionie z Realem
Madryt).
Jon rzucił jeszcze pod nosem coś o nowych kibicach, którzy po
nagłych sukcesach gremialnie zaczęli ściągać na stadion ubrani w przygotowane
specjalnie na nowy sezon klubowe koszulki, podającym rytm „perkusiście” i całej
tej współczesnej kibicowskiej kulturze, z nieodzownymi przekąskami w przerwie
spotkania, obowiązkowymi występami artystycznymi i spikerem mającym pełnić rolę
wodzireja. Popatrzyłem na niego jak na dziwaka, udałem, że rozumiem, o czym
mówi, i od razu wyobraziłem sobie bogatego biznesmena (niech będzie, Zbigniew Niemczycki),
który lekką ręką sypie obfitym groszem na Stalówkę a ta, wzmocniona 40-latkami
z ekstraklasowym stażem i młodymi (oraz drogimi) wilczkami II ligi (plus błyskotliwy
Nigeryjczyk) wyprzedza o całą długość najgroźniejszych konkurentów i wywalcza
spektakularny awans do I ligi. Taram!
Im dłużej oglądam mecze, im częściej chodzę na spotkania,
które transmitowane są w telewizji (przyznaję się, zacząłem pojawiać się na
Reymonta, ale 1) robię to głównie ze względów towarzyskich i 2) nie płacę za
bilety), tym bardziej tęsknię za futbolem w jego najczystszej, najpospolitszej,
najzwyczajniejszej i najwulgarniejszej zarazem postaci (polecam ciekawy vlog kartofliska.pl). Trzepot siatki po
strzelonej bramce jest w stanie ukontentować mnie o wiele bardziej niż
najwykwintniejsza sztuczka techniczna, bluzgi dolatujące do moich uszu z murawy
(stadion jest przecież rodzajem osobliwego amfiteatru) odsłaniają przed mną
kulisy piłki nożnej w o wiele większym stopniu niż kunsztowna wymiana podań
zakończona pięknym golem. Oglądając na żywo mecze Wisły czuję się jak w centrum
handlowym, przychodząc na Hutniczą ciągle mam wrażenie uczestnictwa w ludowym jarmarku!
Dlatego niespecjalnie zmartwił mnie wynik spotkania z
Limanovią Limanowa, powiem więcej – coraz mniej obchodzi mnie, czy ta drużyna
będzie wygrywać, kibicować będę raczej jej sportowemu upadkowi; w spadku do III
ligi (co nie będzie trudne, w związku z reorganizacją rozgrywek „leci” w tym
sezonie połowa drugoligowej stawki), nie w pieniądzach prezydenta Szlęzaka widzę
jedyny ratunek dla ZKS-u. Ech, zagrać z tymi wszystkimi zespołami z bajecznie
powykoślawianymi prywatnym interesem nazwami (kupiliście sobie najnowszy Skarb
Kibica? Mój faworyt – beniaminek III ligi grupy pomorsko-zachodniopomorskiej:
GKS Leśnik-Rossa-Zefir Manowo; swoją drogą w sobotę zagraliśmy oficjalnie z…
Limanovią Szubryt Limanową).
To nie była pogoda dla Bogacza. |
No to jedziemy, w sobotę było duszno, upalnie a w składzie niespodzianki. W bramce Wołoszyn (za Wietechę), na szpicy debiutujący przed stalowowolską publicznością Płonka (za Fabianowskiego). Do tego ustawiony tuż za naszym napastnikiem młody Tur. Na ławce siadł jeszcze Bartkiewicz (zastąpiony przez Kantora, na lewą obronę trener Wtorek wystawił zaś Sikorskiego). Początek dla Stalówki, po dwóch szybkich akcjach skrzydłem – najpierw z prawej strony dośrodkowywał Kantor, chwilę potem na wrzutkę w pole karne zdecydował się Sikorski – kolejny atak naszej drużyny wyprowadził (tym razem środkiem boiska) Tur. Juda znalazł się w sytuacji sam na sam, jednak strzelił nad bramką. Po kilkudziesięciu sekundach „setkę” miała jednak Limanovia, jednak Wołoszyn kapitalnie wybronił prawą ręką strzał napastnika gości.
Na zegarze mijała dopiero 4 minuta meczu, a kibice aż dwukrotnie łapali się za głowę (ci, co mieli włosy, mogli też rwać). Obrońcom Stali już wtedy powinna zapalić się słynna „lampka ostrzegawcza” (Jaka lampka, tato? – spytał mnie mój syn), a tak w 10 minucie trzeba było już bić na alarm, kiedy Bogacz wybijając głową futbolówkę z pola karnego sprawił prezent zawodnikowi z Limanowej (anagram od Malinowej) i Wołoszyn mógł tylko wyciągnąć się jak długi (a następnie wyciągnąć piłkę z siatki).
Oczy wszystkich od początku zwrócone były w stronę Płonki. Mierzący
194 cm król strzelców III ligi z ubiegłego sezonu był jednak zbyt odizolowany
od swych partnerów, by dać kibicom powód do chwały. Na panewce spaliła metoda „grania
na Croucha”, dośrodkowania naszych skrzydłowych nijak nie mogły trafić Płonce w
głowę; jeśli jednak już piłka, jak po zagraniu Sikorskiego z 36 minuty, znalazła
w polu karnym rosłego napastnika Stalówki, parabola lotu futbolówki po strzale
Płonki miała iście koszykarską proweniencję. Nowy nabytek ZKS-u niespecjalnie
potrafił odnaleźć się w grze kombinacyjnej (jeśli można tu mówić o kombinacji).
Dobre podanie Reimana w 40 minucie Płonka spalił i szybko stał się
jednym z pierwszych kandydatów do zmiany. „Wysoki, a w ogóle go nie widać” – mój
syn trafnie podsumował dający płonne nadzieje debiut.
Płonka spalił na panewce |
Na to, że Płonkę zobaczymy jednak po przerwie, konsekwentnie
pracował przez pierwsze 45 minut Michał Kachniarz. Pod nieobecność na boisku
Fabianowskiego i Wietechy mianowany przez trenera kapitanem drużyny „Kacha”
zaliczał fatalne zawody. Człapiący tuż przed linią defensywy wyspecjalizował się
w dwóch rodzajach zagrań: albo bezpiecznie cofał piłkę do naszych obrońców,
albo – to nawet częściej – tracił ją przy próbie dryblingu, narażając nasz
zespół na kąśliwą kontrę. Niemal każde podanie Kachniarza było niecelne i nie
mówię tu o 30 metrowych zagraniach, które powinny być celowane w punkt, tylko o
zwykłej grze z klepki. Snujący się po boisku ze spuszczoną głową sprawiał
wrażenie, jakby chciał przepraszać kolegów za swoją obecność, nie zaś mobilizować
zespół do podjęcia walki (nawet tak proste zagranie, jak obicie przeciwnika
przy linii bocznej, Kachniarz potrafił w sobotę zepsuć, wychodząc na aut piłka
zdążyła jeszcze musnąć jego ciało). Wymownym obrazkiem był zaś moment z drugiej
połowy, kiedy Kacha przez kilka minut nie mógł poradzić sobie z rozpinającą się
na ramieniu kapitańską opaską, biegając po boisku z fruwającą płachtą materiału
i co chwila łapiąc się za ramię niczym po bolesnej szczepionce. Uwierała go ta
funkcja, oj uwierała…
Kapitan Kachniarz zbity z tropu |
Prawdziwym liderem drużyny był jednak Wojciech Reiman. Nie
tylko wziął na siebie cały ciężar rozgrywania akcji (jego
kilkudziecięciometrowe podania rzadko nie trafiały do adresata, po jednym z
takich zagrań Kantor tuż po przerwie znalazł się sam na sam z bramkarzem,
lobując golkipera gości nie trafił jednak w bramkę), lecz również przy użyciu krótkich,
żołnierskich komunikatów dyrygował drużyną na boisku. Sam też próbował
strzałów, niestety niecelnych. Z rzutu wolnego przymierzył ponad poprzeczką (27
min), energiczne wejście w pole karne pod koniec pierwszej połowy zakończył zaś
wyglądającym groźnie strzałem z ostrego kąta, który jednak ostatecznie
wylądował w okolicach chorągiewki narożnika boiska. Tuż po przerwie w
zamieszaniu w polu karnym Limanovii znów piłka trafiła do Reimana, jednak jego
uderzenie zostało zablokowane przez obrońców gości. Wodził rej aż do 65 minuty,
kiedy emocje nie wytrzymały i za krytykę decyzji sędziego ujrzał żółtą kartkę. Od
tego momentu przygasł, ucichł, a na boisku zabrakło Stali siły napędowej.
Rozkręcał się co prawda Mikołajczak (pierwsze połowy „Miko”
grywa zazwyczaj przeciętnie, im bliżej końca meczu, tym groźniejszy staje się
dla przeciwników); z dobrej strony pokazał się też Łanucha, który zastąpił
bezbarwnego Płonkę (dał ożywczą zmianę i udowodnił, że jest nieocenionym
asystentem, po jego zagraniach przed szansą na wyrównanie stanęli kolejno:
Reiman, Juda i Mikołajczak); wreszcie do końca walczył młody Tur (proszę sobie
wyobrazić, że w doliczonym czasie gry aż dwukrotnie po jego strzałach piłka
zmierzała w światło bramki i dwukrotnie wybijali ją obrońcy, tuż przed końcowym
gwizdkiem z linii bramkowej!). Zabrakło jednak szczęścia, remis byłby tu bowiem
najsprawiedliwszym wynikiem. Ja jednak wracałem do domu z Hutniczej pełen
optymizmu. Bluzgi Reimana wciąż brzęczą mi w uszach jak garść złotych monet.
p.s.
Nie ma dziś fragmentów konferencji prasowej, ponieważ wysiadła
mi bateria w dyktafonie. Wierzcie mi jednak, z całym szacunkiem dla trenera
Wtorka, dzieła zabrane jego pomeczowych wypowiedzi można by wydać w
pigułce. Nasennej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz