sobota, 24 sierpnia 2013

Kibice stali, piłkarze niestali



To jeden z tych meczów, które chce się jak najszybciej wymazać z pamięci. Dwa razy 45 minut jak dwie najnudniejsze lekcje, kiedy częściej niż na boisko spoglądamy na zegarek pytając samych siebie: „ile do końca?”. W sobotnim meczu z Olimpią Elbląg piłkarzom Stalówki nie wychodziło nic. Dosłownie nic. Prościutkie prostopadłe podanie? Za mocno. Szkolny drybling? Nieudany. Wybicie piłki przez obrońcę? W głowę napastnika rywali. Najgorszy kawałek futbolu, jaki od dawna dane mi było oglądać na Hutniczej! I wygrywamy to jakoś 1-0 po karnym na raty. Bardziej niż 3 punkty w marnym stylu cieszy jednak wspaniała atmosfera na trybunach. Mimo że trener gości utyskując na pomeczowej konferencji na stronnicze sędziowanie sugerował, że Stal grała w piętnastu (dodajemy 4 sędziów), wygraliśmy ten mecz w dużej mierze dzięki pomocy tylko jednego dodatkowego zawodnika.

Do pojedynku z Olimpią Elbląg Stalówka przystąpiła z wracającymi do podstawowego składu rekonwalescentami: Wojciechem Reimanem (nie grał ze Stalą Mielec) i Wojciechem Fabianowskim (kapitan Stali wrócił po dłużej przerwie na ostatnie minuty potyczki z mielczanami, jednak dopiero teraz odstał szansę gry od pierwszej minuty). Fakt, że obok Fabiana do pierwszej jedenastki trener Wtorek desygnował również Tomasza Płonkę (autora dwóch goli przeciw Stali Mielec), było zapowiedzią ofensywnego nastawienia Stalówki. Niestety, już pierwsze minuty spotkania rozwiały wszelkie nadzieje na atrakcyjny futbol. Zawodnicy jednej i drugiej drużyny okopali się w swych pozycjach i zaczęli przerzucać piłkę, jak granat, z jednej na drugą połowę boiska. Czekałem spokojnie na jakąś eksplozję, a tu same niewypały.

Radosław Mikołajczak (na lewej flance) przegrywał raz za razem pojedynki jeden na jeden; etatowy egzekutor stałych fragmentów gry – Mateusz Argasiński – wszystkie piłki posyłał za nisko; słynący z dokładnych długich podań Wojciech Reiman zagrywał krótko i do rywali; Wojciech Fabianowski? Najbardziej widoczny był tuż przed pierwszym gwizdkiem, kiedy wyprowadzał zespół na boisko. W pierwszej połowie Stalówka nie oddała ani jednego strzału na bramkę rywali, rażąc elementarną nieporadnością w każdym elemencie piłkarskiego rzemiosła. Kto mógł się więc wykazać? Oczywiście Tomasz Wietecha. Bramkarz Stalówki od pierwszych minut próbował mobilizować kolegów zarówno w bezpośredni sposób, czyli nie szczędząc im przykrych dla ucha słów krytyki , jak w bardziej sugestywny sposób, czyli popisując się wspaniałymi interwencjami. Już w 8 minucie kąśliwe uderzenie napastnika gości wybił na rzut rożny, by w trakcie kolejnego kwadransa gry popisać się jeszcze dwoma pewnymi obronami.

Olimpia Elbląg sprawiała na tle Stalowców wrażenie drużyny niezwykle poukładanej, wiedzącej czego chce i dążącej do celu przy użyciu najprostszych rozwiązań. Jednym z patentów trenera gości było wykorzystywanie w działaniach ofensywnych najwyższego zawodnika drużyny  - obrońcy Tomasza Lewandowskiego. Ilekroć Olimpia zbliżała się do pola karnego Stalówki, piłkarz ten wykorzystywany był w charakterze „przedłużacza”. Obrońcy Stali szybko połapali się jednak w zamiarach gości i Lewandowski był od tego czasu podwajany. Widzowie na Hutniczej zauważyli go już wcześniej: najpierw w 3 minucie spotkania ukarany został żółtą kartką za brzydki faul na Fabianowskim, niedługo potem leżał na murawie teatralnie zwijając się z bólu po rzekomym przewinieniu naszego zawodnika; kiedy sędzia nie przerwał gry a Stalówka ruszyła z kontrą, Lewandowski nagle ozdrowiał i pokuśtykał w stronę nacierającego na bramkę Olimpii Kantora.

Tak właśnie stali piłkarze Stali...


Na pierwszą składną akcję Stalówki publiczność czekała jednak aż do 27 minuty, kiedy Reiman po wyłuskaniu piłki przeciwnikowi podał ją na lewą stronę do Mikołajczaka, ruszając równocześnie do przodu. Mikołajczak zagrał koledze w tempo; niestety, czyhającego na futbolówkę w polu karnym Tomasza Płonkę uprzedził już rywal wybijając piłkę na korner. Groźnie zrobiło się jeszcze pod bramką Olimpii w 38 minucie, kiedy dobre dośrodkowanie Kantora minęło bramkarza jednak Mikołajczak okazał się wolniejszy od obrońcy gości.

Najwięcej braw Płonka dostał jak... usiadł w polu karnym Olimpii
W drugiej połowie Stalówka nieco się ożywiła, goście spoczęli jednak jakby na laurach. Już w 51 minucie akcja dwójki napastników Fabianowski-Płonka spowodowała spore zamieszanie w szykach obronnych gości, jednak defensorzy Olimpii zdołali przejąć piłkę we własnym polu karnym. Niby nic, a jednak coś. 5 minut później znów w roli głównej wystąpił Płonka, najwyżej wyskakując do rzutu rożnego, jednak jego główka przeszła nad poprzeczką. Można było zarzucić naszemu napastnikowi brak szybkości i niezborną koordynację, trzeba mu jednak przyznać, że piłka go szukała i na tle bezbarwnego Fabianowskiego prezentował się niezwykle efektownie.

Im bliżej końca, tym mocniej Stalówka forsowała tempo (zdumiewające, biorąc pod uwagę napięty kalendarz drużyny – w ciągu tygodnia grała już trzecie spotkanie!). W 67 minucie Reiman strzelał zza pola karnego – pierwszy celne uderzenie Stalówki w meczu?; w 72 minucie ponownie Reiman, tym razem jako podający, dostrzegł ścinającego z boku w pole karne Sikorskiego (zastąpił wcześniej Kantora), jednak szybszy okazał się bramkarz Olimpii. Wreszcie w 75 minucie Bogacz przy biernej postawie obrońców gości niemal na stojąco przymierzył z główki po rzucie rożnym i zmierzającą w światło bramki piłkę wybił niezawodny Lewandowski.


Potem był jeszcze strzał Płonki, uderzenie Argasińskiego (obydwa z dużych odległości, obydwa nad poprzeczką), jednak kluczową akcję meczu zainicjował w 82 minucie Reiman, kiedy rozpoczynając kontratak Stali, zagrał przed siebie do Płonki. Ten minął zwodem obrońcę Olimpii i popędził w pole karne, wykładając się jak długi pod naporem przeciwnika. Jedenastka! Reimanowi nie zabrakło zimnej krwi i mimo że jego intencje wyczuł bramkarz Olimpii, to już przy dobitce nie miał nic do powiedzenia. 

Wojciech Reiman: Do dwóch razy sztuka

To, co działo się na Hutniczej przez ostatnie kilka minut, było już popisem fantastycznej publiczności, która w euforii niespodziewanego prowadzenia nie ustawała do ostatniego gwizdka w dopingowaniu zespołu (na stojąco!) oraz… Tomasza Wietechy. Golkiper Stalówki znów uratował skórę kolegom, kiedy w doliczonym czasie gry popisał się kolejną pewną interwencją wybijając na róg zmierzającą w okienko bramki piłkę. Przy odrobinie szczęścia spotkanie mogło zakończyć się dwubramkową wygraną Stali; do ostatniego rzutu rożnego w pole karne gospodarzy zawędrował bowiem bramkarz Olimpii, kontratak Stalówki spartaczył jednak Mikołajczak próbując strzału do pustej bramki z połowy boiska.  Dość powiedzieć, że piłka doturlała się do okolic pola karnego… Niezgrabne, lecz wyjątkowo celne podsumowanie całego spotkania.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Moralne zwycięstwo



Po niecałym kwadransie powinniśmy prowadzić ze Śląskiem Wrocław 2-0. Najpierw Mateusz Argasiński obsłużył Tomasza Płonkę idealnie wymierzonym podaniem, po którym napastnik Stali znalazł się w sytuacji sam na sam z bramkarzem, jednak stojący między słupkami gości Gikiewicz wyszedł z pojedynku obroną ręką. Nie minęło kilka minut i Płonka (po zagraniu Bogacza), przeżył swoiste deja vu – tym razem miał jeszcze na plecach obrońcę Śląska, więc zamiast strzelać z lewej nogi, zdecydował się jeszcze na zwód „na walizkę”. Wszystko wyszło cacy, tylko w zamiarach naszego napastnika znów połapał się Gikiewicz. Patrzyłem na to wszystko przecierając oczy ze zdumienia… Śląsk Wrocław nie istniał na Hutniczej!

Pucharowe pojedynki z wyżej notowanymi drużynami powinno się rozgrywać (i wygrywać) w sposób, w jaki Stalówka uporała się w poprzedniej rundzie z Cracovią. Dająca prowadzenia bramka nie może paść zbyt wcześnie, rywale na pewno zdążą się wtedy pozbierać i doprowadzić do wyrównania. 82 minuta, w której Kantor wbił gola Cracovii, była bliska ideału, choć najlepiej, żeby wygrywać takie spotkania w ostatniej akcji. Pada gol a sędzia odgwizduje koniec meczu! Z miejsca rozgrzeszyłem więc Płonkę; wygrywając w 12 minucie 2-0 narazilibyśmy się tylko na ryzyko kompromitacji; idealny początek meczu nie zdołałby zmazać plamy po ostatecznym blamażu.

Fakt, że po 45 minutach utrzymywał się na Hutniczej bezbramkowy rezultat, przyjąłem więc ze spokojem (czekałem na gola w drugiej połowie tym bardziej, że po zmianie stron Stalówka atakować miała na bramkę, którą miałem tuż przed oczyma – mimo że pojawiłem się na stadionie ponad pół godziny przed rozpoczęciem spotkania, nowa trybuna była już niemal w całości zapełniona, zostały więc ochłapy na obrzeżach sektora). O wiele więcej entuzjazmu wywołała we mnie gra Stalówki. W składzie Śląska zabrakło oczywiście kadrowiczów: Kaźmierczaka i Soboty, trener wrocławian dał też odpocząć Kokoszce, jednak zręb zespołu został zachowany: z Sebastianem Milą w środku i Paixao na szpicy Śląsk wydawał się nie lekceważyć niżej notowanego rywala.

Paxiao miał sporo problemów z Bogaczem
 To jednak piłkarze ZKS-u nadawali tempo grze w pierwszych 45 minutach: wspomniałem o dwóch „setkach” Płonki, równie klarownych sytuacji Stalówka już sobie nie stworzyła, jednak energią boiskowych zagrań przewyższała ślamazarnych wrocławian o głowę. Na wyróżnienie w naszej ekipie zasłużyli zwłaszcza dwaj zawodnicy – Michał Bogacz, który nie tylko wykluczył z gry wspomnianego Paixao, lecz również często przerywał w zarodku akcje Śląska, bezlitośnie wyprzedzając rywali. Drugim piłkarzem Stali, który świetnie radził sobie z przeciwnikami, był Mateusz Argasiński. Mimo że w środku pola przyszło mu rywalizować z Sebastianem Milą, młody pomocnik Stalówki wykonywał czarną robotę, harując gównie w defensywie.

To głównie dzięki nim Tomasz Wietecha przez niemal całą pierwszą połowę pozostawał bezrobotny. Pod bramką Stalówki zakotłowało się dopiero w 45 minucie, kiedy Sebastian Mila wpadł w nasze pole karne i – nieatakowany – przymierzył w okienko. Na szczęście trafił w spojenie słupka z poprzeczką a dobitkę głową w wykonaniu Plaku wspaniale wybił Wietecha (okazać się miało, że „Tomasz Wietecha” będzie najczęściej skandowanym hasłem tego meczu).

W drugiej połowie Śląsk od razu zabrał się do roboty. Nie chcąc czekać do ostatnich minut piłkarze Stanislava Levy’ego podkręcili tempo, a golkipera Stalówki próbowali pokonać kolejno: Paixao (z rzutu wolnego), Patejuk (główką) i Hołota, ale najwyższym kunsztem Tomasz Wietecha popisał się, kiedy wybronił kolejną sytuację - sam na sam z Paixao – wspaniale wyłapując lob Portugalczyka. Stalówka tymczasem jakby trochę oklapła, kiedy już ruszaliśmy z kontrą, napędzający drużynę Wojciech Reiman albo zbyt długo zwlekał z podaniem (co jest do niego niepodobne), albo nasi napastnicy przegrywali pojedynki z rywalami, próbując naciągnąć sędziego na karnego (tak zrobił Juda w 70 minucie). To właśnie Juda (który zastąpił po przerwie Płonkę), sprytnie wywalczył jednak chwilę później rzut rożny, po którym Michał Bogacz skierował głową piłkę do bramki Śląska. Takiej euforii Hutnicza nie doświadczyła od ładnych kilku lat, ja też się cieszyłem, ręce do góry wznosiłem, i śpiewałem…


Zapomniałem jednak, że ta bramka padła zbyt wcześnie. Zapomniałem, że rywale mają wciąż ze 20 minut na doprowadzenie do wyrównania. Ciekawe zmiany przeprowadził trener Śląska, który wymienił dwójkę obrońców (na boisku pojawili się Dudu oraz Cetnarski), zmęczonego Milę („pan Seba” nie zaliczył udanego występu) zastąpił zaś wysoki jak Płonka Więzik. To właśnie Dudu z Cetnarskim zaczęli angażować naszych bocznych obrońców, przez co coraz więcej miejsca i swobody zaczęli mieć zarówno Paixao, jaki i Plaku z Patejukiem. Zanim jednak goście doprowadzą do wyrównania gorąco zrobiło się pod bramką Gikiewicza. Najpierw dośrodkowanie Reimana wybił na rzut rożny Dudu, uprzedzając Judę (i, być może, pomagając sobie ręką, jak sugerowali Stalowcy). Potem w zamieszaniu w polu karnym najbliżej piłki znalazł się Michał Czarny, jednak jego strzał został zablokowany.

Wolne Sebastiana Mili nie były na Hutniczej zagrożeniem.

Końcówka drugiej połowy to już absolutna dominacja Śląska. Co prawda trener Wtorek dokonał kolejnych dwóch zmian – na boisku pojawili się Cebula i Majowicz – jednak goście raz po raz testowali refleks Wietechy („Tomasz Wietecha!”). Gol padł w 85 minucie, kiedy piłka trafiła do niepilnowanego Hołoty i nasz golkiper był bez szans.  Wrocławianom najwyraźniej nie w smak było ganianie za piłką przez kolejne pół godziny, ponieważ po wyrównaniu rzucili się do kolejnych ataków, jednak Wietecha znów był na posterunku. W dogrywce nie starczyło już sił, dwa proste błędy w defensywie umożliwiły Paxiao i Więzikowi wbicie piłki do bramki Stali z najbliższej odległości, zaś Wietecha jeszcze dwukrotnie musiał wygrywać „setki” (bez wątpienia – zawodnik meczu!). Wreszcie obudził się jednak Reiman, podrywając kolegów do ostatniego zrywu. Jego strzał z rzutu wolnego 7 minut przez końcem dogrywki z najwyższym trudem Gikiewicz wybił na rzut rożny. 

Jedna z wielu niesamowitych interwencji Tomasza Wietechy.

Trener Wtorek przyznał po meczu, że jego piłkarze zagrali na „150% swych możliwości”, podziwu dla waleczności zawodników Stalówki nie krył też po spotkaniu trener Levy. Fantastyczna przygoda w Pucharze Polski dobiegła jednak końca. Najbardziej cieszą się chyba piłkarze Stali Mielec, w środę na Hutniczej będą mieli o wiele „świeższe” od swych rywali nogi…

sobota, 10 sierpnia 2013

(Ani) pół ławy



Nie byliście na meczu, „otwieracie” internet, patrzycie: remis jeden do jednego. Najpierw klniecie pod nosem, że nie wygrali, potem sprawdzacie: obydwie bramki z karnych? I zaczynacie upewniać siebie samych, że jednak dobrze, że nie poszliście na mecz. A ja powtarzam, do znudzenia, do zapamiętania: w doświadczaniu piłki nożnej wynik jest sprawą drugorzędną. Jak w podróżowaniu – nie cel, tylko sama przyjemność przemieszczania się.

Meczem z Wisłą Puławy piłkarze Stalówki mieli zmazać plamę, jaką był pogrom w Lublinie z Motorem w poprzedniej kolejce. Ale dla piłkarzy z Puław wyjazdowe spotkanie w Stalowej Woli było identyczną okazją do rehabilitacji po blamażu u siebie z beniaminkiem Olimpią Zambrów (0-3). Kiedy jednak spiker odczytał w sobotę wyjściową jedenastkę Stali, nawet najwięksi optymiści musieli podnieść brwi ze zdumienia. Jak strzelić pierwszą w sezonie bramkę, skoro w składzie brakuje napastników? Okazało się, że Wojciech Fabianowski, mimo iż zgłoszony do meczowego protokołu, faktycznie leczy kontuzję, trener Wtorek ma zaś do Tomasza Płonki tak niewielkie zaufanie, że zamiast niego wolał desygnować do gry w przedniej formacji Damiana Judę. Niespodzianką w wyjściowej jedenastce Stalówki była również obecność wiecznego rezerwowego Tomasza Majowicza, który wspólnie z Radosławem Mikołajczakiem miał rozbujać skrzydła naszej drużyny.

Zaczęli obiecująco, wysokim i agresywnym pressingiem na połowie rywala pod dyrekcją kapitana Tomasza Wietechy uniemożliwiali Wiśle próby jakiegokolwiek rozegrania piłki; w destrukcji bardzo dobrze spisywał się zwłaszcza Mateusz Argasiński (nie płaczemy za Kachniarzem) i to po jego przechwytach Stalówka jako pierwsza zbliżyła się do bramki rywali. Szybo jednak w grę naszej drużyny wkradła się niedokładność i to goście zaczęli przejmować inicjatywę na boisku. Tuż  po upływie kwadransa gry rywale stworzyli sobie pierwszą stuprocentową okazję, jednak z pojedynku z napastnikiem gości obronną ręką (lewą) wyszedł nasz golkiper. Po kilkunastu sekundach Tomasz Wietecha ponownie interweniował wybijając mocny strzał zza pola karnego Iwana Litwinkuka.

Łanucha (10), Juda (9), Majowicz (13)
Najwidoczniejszymi piłkarzami Stalówki w pierwszym okresie gry byli Adrian Bartkiewicz i Damian Łanucha. Ten pierwszy „popisał” się dwoma spektakularnymi stratami: najpierw wyprowadzając piłkę z własnej połowy podał do rywala umożliwiając Wiśle groźną kontrę, potem nie atakowany przez nikogo nie opanował prostej piłki we własnym polu karnym i sprezentował gościom rzut rożny. Obyło się jednak bez konsekwencji. Damian Łanucha z kolei wykazywał się całkowitą indolencją jako rozgrywający. Albo podawał zbyt późno, albo nie w tempo; albo przytrzymywał bezproduktywnie piłkę, to znowu puszczał ją bezpańsko ze smyczy… Nawet tak proste zagranie, jak podanie piłki koledze, który ma wykonać wrzut z autu, okazało się dla Łanuchy zbyt trudne i Mateusz Kantor musiał zrobić kilka dodatkowych metrów, by przejąć zagubioną futbolówkę. Imponująca była za to elastyczność koszulki Łanuchy, rywale kilka razy sprawdzili bowiem na nim wytrzymałość strojów Stalówki; aż dziw bierze, że nie puściły zarówno szwy trykotu, jak i nerwy naszego zawodnika.

O tym, że optyczną przewagę po pół godzinie gry można zapisać na korzyść gości, świadczy liczba oddanych strzałów: na cztery groźne uderzenia Wisły (w tym dwa celne), gospodarze odpowiedzieli tylko anemicznym uderzeniem Mikołajczaka. Nasz skrzydłowy jako pierwszy przekonał się też, że z sędzią Marciniakiem z Krakowa nie ma żartów, kiedy za dyskusję z arbitrem bez ceregieli ukarany został żółtą kartką. Gdyby prowadzący spotkanie był bardziej konsekwentny, Mikołajczak powinien był opuścić boisku już po 30 minutach gry, kiedy próbując wymusić jedenastkę, wyłożył się w polu karnym Wisły. Mimo że trybuny były przekonane, że sędzia Marciniak wskazuje na „wapno”, arbiter kazał wznowić grę bramkarzowi gości (widzę to tak: albo sędzia dyktuje karnego, albo karze zawodnika kartką za symulację). 

To jednak waleczny Mikołajczak sprytnym obiciem piłki o nogi obrońcy Wisły wywalczył w 36 minucie rzut rożny, kiedy dopadł do – wydawało się – przegranej już piłki po dośrodkowaniu Bartkiewicza. Rzut rożny okazał się jednak prezentem na wagę rzutu karnego, kiedy po centrze Mateusza Argasińskiego piłka przypadkowo trafiła w rękę niefortunnie interweniującego obrońcę Wisły a jedenastkę pewnie wykorzystał Wojciech Reiman.
Karny, Reiman, gol!


Ostatnie minuty pierwszej połowy to już absolutna dominacja gospodarzy, którzy niesieni dopingiem podnieconej publiczności oraz będąc na dopingu po strzelonym golu, zaczęli szturmować pole karne Wisły. Strzał Majowicza z 20 metrów minął jednak nieznacznie światło bramki, z kolei uderzenie Reimana, mimo że celne, nie sprawiło większych kłopotów golkiperowi puławian.

Na drugą połowę Stalówka wyszła w niezmienionym składzie, niezmienna była również dyspozycja Damiana Łanuchy – wyświetlam na siatkówce oka powtórki z akcji Stalówki po przerwie: raz, dwa, trzy, cztery… Tyle obiecująco zapowiadających się kontrataków zepsuł w ciągu 20 minut nasz rozgrywający! I znów: do Majowicza – nie-cel-nie. Chwilę potem – hop! - zbyt pochopnie. Kolejna akcja - kółeczka w polu karnym rywali? To nie piłka figurowa! Na deser zaś – crème de la crème – zamiast iść z kontrą, wrzuca na kontrę. Zamiast torpedy mamy torpedo! Na zaciągniętym hamulcu biegał również nasz środkowy defensor Michał Bogacz. Już w pierwszej połowie tak długo zwlekał z wybiciem piłki z naszego pola karnego, że piłkę zdołał przejąć Konrad Nowak, oddając jeszcze strzał na bramkę Stali; 5 minut po przerwie Bogacz przegrał zaś z Nowakiem wygrany pojedynek biegowy, jednak po raz kolejny uszło mu to na sucho. 

To nie był najlepszy mecz Damiana Łanuchy.


Niby sytuacja była pod kontrolą, ale Tomasz Wietecha coraz częściej mobilizował ekspresyjnymi okrzykami  biegających przed nim obrońców; w 57 minucie całkowicie zapomnieli bowiem o pilnowaniu Wiślaków we własnym polu karnym, jednak gol, który goście zdobyli przy biernym zachowaniu stalowowolskiej defensywy, nie został uznany z powodu pozycji spalonej. 10 minut później to Stalówka śmielej zaatakowała, jednak wrzutka Mikołajczaka na głowę Judy zakończyła się wybiciem piłki na rzut rożny przez obrońców Wisły (podobał mi się Juda w tym meczu, wygrywał większość główek, głównie przez to, że był faulowany). Do kornera najwyżej wyskoczył Czarny, lecz piłka trafiła w słupek a dobitka Judy z najbliższej odległości była, niestety, zbyt lekka. Powinno być 2-0!

Wiślacy doskonale wiedzieli już, co należy zrobić po takim farcie we własnym polu karnym. Każde dziecko przecież wie, że piłka nożna to taki sport, w którym „niewykorzystane sytuacje się mszczą”, a w związku z faktem, że piłkarze rzadko czytają poezję (a już na pewno nie słuchają Maanamu), zawodnicy Wisły mogli mieć pojęcia o tym, że „nic dwa razy się nie zdarza”. Pomyśleli więc: skoro Stalówce się udało, czemu my nie możemy spróbować szczęścia w ten sam sposób? Pomocną dłoń wyciągnął obrońca Stali – Mateusz Kantor – i Wisła dostała w prezencie karnego (jeśli Kantor jest przypadkiem miłośnikiem literatury pięknej, mógł pomyśleć wtedy: „Ten Nobel dla Szymborskiej był przesadzony!”). Jeden-jeden. Punkt w punkt.


Kiedy już wydawało się, że obie drużyny zadowolą się jednym punktem, zaczął się najciekawszy i najbardziej zwariowany moment meczu. Akcja za akcję! Najpierw Łanucha, pal licho wszystkie niewypały – wspaniale podał do Reimana, jednak nasz pomocnik w sytuacji sam na sam trafił w bramkarza. Chwilę potem Kantor na granicy faulu interweniował we własnym polu karnym,  ratując zespół przed utratą gola (po własnej stracie!). I znów jesteśmy pod bramką gości, po faulu na Mikołajczaku na 18 metrze staje Reiman i bramkarz Wisły z trudem wybija piłkę. Wracamy pod pole karne Wietechy – jedyny błąd w meczu, za to kardynalny, popełnia Michał Czarny – źle obliczył lot piłki, która trafia do napastnika gości, jednak golkiper Stali znów wychodzi z pojedynku jeden na jeden zwycięską rękawicą. Przenosimy się na połowę rywali, rozpaczliwy kontratak Stalówki rozegrany koncertowo przez tercet Mikołajczak-Bogacz-Łanucha psuje jednak ten ostatni („setka” identyczna jak Reimana, ostry kąt, piłka w bramkarza). I już ostatnia akcja meczu, kolejny rzut wolny dla Stali, znów Reiman, ponownie celnie, ponownie mocno i ponownie bramkarz gości. Koniec.

A teraz uwaga! Trener Wtorek nie przeprowadził w trakcie meczu ani jednej zmiany. Graliśmy więc z Wisłą Puławy praktycznie bez ławki. Byłem więc nieco zdziwiony, kiedy po końcowym gwizdku sędziego kibice nie nagrodzili piłkarzy Stalówki brawami. Ktoś może powiedzieć, że stracili dwa punkty. Ja widziałem drużynę, która walczyła o pełną pulę.