piątek, 4 kwietnia 2014

Niezasłużony prezent



Główka Michała Czarnego w doliczonym czasie gry uratowała piłkarzom Stali Stalowa Wola punkt w starciu ze Zniczem Pruszków. Radości z wywalczonego w ostatniej chwili remisu nie towarzyszyła jednak euforia – bramka dla Stalówki była bowiem efektem jedynego (!) celnego strzału gospodarzy w całym spotkaniu. Szczęście tym razem nie sprzyjało lepszym.

Gole w końcówkach spotkań powoli stają się znakiem firmowym Stalówki. Tak było podczas ostatniego spotkania na Hutniczej, derbowej potyczce z Motorem Lublin, gdzie wynik meczu ustalił w doliczonym czasie gry Tomasz Płonka. O ile jednak w tamtym spotkaniu wydarte w ostatniej chwili 3 punkty były ukoronowaniem naprawdę niezłej gry i nagrodą za niezwykłą wolę walki (przypomnę, Stalówka dwa razy goniła w tym meczu wynik) o tyle „rzut na taśmę” w starciu ze Zniczem jawi się już wyłącznie jako niezasłużony prezent. To bowiem goście zdawali się niemal przez całe spotkanie kontrolować boiskowe wydarzenia, bezdyskusyjnie dominując w środku pola i całkowicie neutralizując ofensywne poczynania Stali.

Przyznam, że dawno nie widziałem tak marnego występu duetu naszych pomocników – Mateusz Argasiński i Wojciech Reiman wydawali się w piątek cieniami samych siebie. „Argaś”, zamiast spokojnie  budować akcje zespołu „od tyłu”, gubił się pod presją agresywnego krycia rywali i notował stratę za stratą, Reiman sprawiał zaś wrażenie, jakby stracił czucie w nogach – znany z długich, precyzyjnych podań zawodnik tym razem partaczył nawet najprostsze zagrania. Spory udział w indolencji naszych kreatorów gry mieli świetnie ustawieni goście. Zagęszczając środek pola prowokowali obrońców Stali do rozgrywania piłki z pominięciem środkowej linii, i choć młody Michał Mistrzyk, który rozpoczął mecz na pozycji lewego obrońcy, często wspierał kolegów w ofensywie, jego akcje zaczepne zazwyczaj kończyły się w okolicy linii środkowej.

Zwracam uwagę na rolę Argasińskiego i Reimana, ponieważ to właśnie po ich dobrych zagraniach Stal wypracowywała sobie w pierwszej połowie najlepsze okazje. Na samym początku meczu świetne podanie Reimana uruchomiło na prawym skrzydle Radosława Mikołajaczaka, lecz jego strzał został zablokowany. Pierwszy korner dla Stalówki miał zaś miejsce w wyniku współpracy na linii Argasiński-Mistrzyk; nasz pomocnik dostrzegł szarżującego lewą flanką, niepilnowanego kolegę i obsłużył go dokładnym podaniem. Za mało było jednak w grze gospodarzy płynności, brakowało tempa, gry z pierwszej piłki, jak wtedy, gdy po składnej akcji w 38 minucie najlepszą okazję do objęcia prowadzenia zmarnował Tomasz Płonka, nie trafiając głową w idealnie mierzone przez Mikołajczaka dośrodkowanie.

Do tego momentu defensywa Stali z wracającym do składu po długotrwałej kontuzji Przemysławem Żmudą popełniła już przynajmniej dwa kardynalne błędy: najpierw Michał Zapaśnik pozostawiony został bez krycia przy rzucie rożnym, lecz jego strzał z woleja trafił wprost w Tomasza Wietechę, kilkanaście minut później goście mieli kolejną okazję do objęcia prowadzenia, tym razem wygrywając w polu karnym pojedynek główkowy, jednak golkiper gospodarzy znów stanął na wysokości zadania. O ile do Michała Czarnego nie można było mieć zastrzeżeń, o tyle w grze drugiego ze stoperów – Przemysława Żmudy - dało się zauważyć zarówno braki kondycyjne (sprawiał wrażenie nieco ociężałego), jak i wyraźne nieczucie rytmu meczowego. Największym problemem stalowowolskiej defensywy wydaje się jednak na chwilę obecną kapitan drużyny, Tomasz Wietecha.

Nie da się ukryć, że popularny „Balon” przeżywa gorszy okres. We wspomnianym spotkaniu z Motorem druga bramka dla gości – to nic, że lubelskiemu napastnikowi wyszedł strzał życia - obciąża jego konto; także gol stracony przez Stal w wyjazdowym meczu w Elblągu wydawał się być do „wyjęcia”. Wietecha nie popisał się też w piątek, kiedy po kolejnym rzucie rożnym dla Znicza niezbyt groźną główkę Jędrycha łapał tak niefortunnie, że właściwie sam wpakował sobie piłkę do siatki. Do tego dochodzi coraz więcej pomyłek przy wybijaniu piłki (kolejny kiks w meczu ze Zniczem, kiedy zamiast wykopać futbolówkę na połowę rywala, zawiesił „świecę” we własnym polu karnym); nie wiem, czy trener Wtorek nie zrobiłby dobrze dając odpocząć Wietesze na jeden/dwa mecze i zamiast tego wstawić między słupki młodego Wołoszyna.

Zdecydowanie warto jednak trzymać na boisku Damiana Łanuchę. W piątek jego „wirtuozeria” doprowadzała co prawda widzów do białej gorączki, Łanucha a to podawał do kolegów piętką, a to decydował się na „no look pass” – nie muszę chyba dodawać, że piłka po jego sztuczkach zawsze trafiała pod nogi rywali. Naprawdę, wyglądał jak zawodnik, którego drużyna prowadzi 3-0 i teraz można zagrać pod publiczkę. O tym, dlaczego nie warto zdejmować go z boiska przedwcześnie, udowodnił pod sam koniec meczu. To właśnie jego precyzyjne dośrodkowanie trafiło na głowę Michała Czarnego, dwa tygodnie temu nie kto inny, tylko Łanucha idealnie odnalazł w polu karnym Stali Mielec Tomasza Płonkę. Mało? W meczu z Motorem Lublin wyrównująca główka Michała Bogacza również była zasługą precyzyjnego rzutu rożnego egzekwowanego przez Łanuchę. Jeśli miałbym wskazać cichego bohatera ostatnich meczy Stalówki, wybieram właśnie Łanuchę.

W spotkaniu ze Zniczem zawiedli jednak nie tylko piłkarze, lecz również kibice. Pierwsza zorganizowana forma dopingu miała miejsce dopiero w doliczonym czasie gry, kiedy schodzącego z boiska po otrzymaniu czerwonej kartki zawodnika gości pospieszało gromkie „Wypierdalaj”. Więc teraz wczujcie się trochę w sytuację piłkarzy – nie dość, że bez wypłaty, to jeszcze bez dopingu. Odrobinę trudniej o motywację, prawda? Powoli nerwy tracić zaczyna również trener Wtorek, na pomeczowej konferencji prasowej po raz pierwszy wrzucił kamyczek do ogródka władz klubu, zwracając uwagę na suchość murawy. Niby nic się jeszcze nie stało, ale nie opuszcza mnie dojmujące przeczucie zbliżającej się katastrofy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz