Nadzieja umiera w przerwie. Kiedy piłkarze Stali Stalowa Wola w połowie meczu udają się do szatni, prawdziwy kibic Stalówki wie, że lepiej już nie będzie. Jeśli po 45 minutach ZKS wygrywa, możemy być pewni, że w drugiej połowie rywale w najgorszym wypadku powalczą o 1 punkt. Gdy na zegarze wybija 45. minuta a tablica wyników wskazuje remis, tylko niepoprawni optymiści wierzą jeszcze, że uda się zakończyć spotkanie z jakąkolwiek zdobyczą punktową. Jeśli zaś już na przerwę Stalówka schodzi ze spuszczonymi głowami, czujemy, że szykuje się istny pogrom.
Tylko dyletanci mogli cieszyć się więc z prezentu, jaki piłkarze Wisły Płock sprawili w sobotę naszemu zespołowi. Kiedy obrońca gości Łukasz Nadolski niesportowo powalił na ziemię Wojciecha Fabianowskiego, za co otrzymał czerwoną kartkę, dla wytrawnego kibica stało się jasne jak piwo, że wpadliśmy w gigantyczne tarapaty.
Na dobrą sprawę czerwona kartka dla piłkarza Wisły to pierwsze warte odnotowania wydarzenie pierwszej połowy spotkania. Owszem, Stalówka była zespołem posiadającym inicjatywę, częściej znajdowała się przy piłce, dominowała w środku pola; co z tego, skoro brakowało kreatywności w akcjach ofensywnych. Kontuzja Artura Cebuli, która wymusiła na trenerze Kalicie cofnięcie Mateusza Kantora i zastąpienie go Jakubem Popielarzem, pozbawiła Stalówkę groźnego w poprzednich meczach prawego skrzydła. Na lewej stronie Sylwester Sikorski zbyt rzadko podłączał się zaś do akcji zaczepnych a osamotniony Krystian Getinger jakoś nie znajdował wspólnego języka z odpowiedzialnym za konstruowanie akcji ofensywnych Damianem Łanuchą. Na papierze nie wygląda to najgorzej, prawda? Prawda jest jednak taka, że przez 40 minut na Hutniczej wiało potworną nudą. Z marazmu kibiców Stali wybudziła dopiero wspomniana czerwona kartka.
Nie dałem się ponieść fali entuzjazmu. Cały czas mam w pamięci te wszystkie mecze, kiedy mimo gry z przewagą jednego zawodnika to rywale Stalówki sprawiają korzystniejsze wrażenie. W związku z tym, że się interesuję, wiedziałem również, że już dwukrotnie w bieżącym sezonie graliśmy „jedenastu na dziesięciu”: w Elblągu sędzia wyrzucił piłkarza gospodarzy 5 minut przed końcem meczu (wynik 0-0 utrzymał się do końcowego gwizdka), więcej czasu miała Stal w Nowym Dworze Mazowieckiem, gdzie grała w przewadze od 61. minuty (tam też skończyło się bezbramkowym remisem).
Trener gości dokonał w przerwie dwóch taktycznych zmian, Mirosław Kalita posłał na boisko tę samą jedenastkę. W drugiej połowie obserwowaliśmy jednak dwie inne drużyny: agresywną, waleczną i dyktującą warunki Wisłę i zaskoczoną, zagubioną i wyraźnie pozbawioną głowy Stal. Szkoleniowiec ZKS-u widząc, co się święci, zaczął wprowadzać ofensywnych zmienników, jednak ani napastnik Robert Widz (naprawdę, nawet na tle kolegów wyróżniał się absolutną bezbarwnością), ani lewoskrzydłowy Rafał Turczyn (zastąpił kontuzjowanego Sikorskiego, od tego czasu Stal praktycznie grała trójką obrońców) nie dali drużynie potrzebnej jakości.
Najbardziej widoczna na boisku była dziura między formacjami Stalówki. |
Wisła coraz częściej zapuszczała się zaś w nasze pole karne. Gol powinien paść już wcześniej, kiedy kapitan Stalówki Bartosz Horajecki dotknął piłkę ręką w polu karnym; sędzia nie zauważył jednak ewidentnej jedenastki. Co się odwlekło, to nie uciekło. Niby Turczyn zdążył wrócić na pozycję Sikorskiego, jednak interweniował tak nieszczęśliwie, że nie trafił przy próbie wybicia w piłkę, która trafiła wprost do zawodnika gości. Dydo był bez szans.
Od tego czasu Wisła niepodzielnie kontrolowała już przebieg boiskowych wydarzeń; dość stwierdzić, że Stalówka ani razu poważnie nie zagroziła bramce gości. Jak się człowiek nudzi na meczu piłki nożnej, zaczyna lżyć sędziego albo… ucisza trenera gości. Żywo reagujący na boiskowe wydarzenia Marcin Kaczmarek nasłuchał się obelg od Emerytów z Krytej. Moją uwagę przykuł zaś, wzbudzając lingwistyczny zachwyt, jeden ze zmienników Wisły Płock, który zaanonsowany został przez spikera jako Fabian Hiszpański. Śmiem twierdzić, że aby usłyszeć to nazwisko, warto było przejechać się na Hutniczą i dotrwać do ostatniego gwizdka.
Jeśli ktoś myślał, że przekonującym i efektownym zwycięstwem z Pogonią Siedlce Stalówka przełamała złą passę na Hutniczej, tego mecz z Wisłą Puławy wyprowadził z błędu (być może również z równowagi). Sobotnie spotkanie było jak nawrót nieznanej i niezdiagnozowanej choroby - Stalówka jest zespołem, któremu wbrew popularnemu powiedzeniu – chronicznie przeszkadzają własne ściany (na wyjeździe w tym sezonie jeszcze nie przegraliśmy). Trener Kalita ujawnił, że przed meczem z Siedlcami wprowadził w czyn elementy myślenia magicznego organizując treningi wszędzie, tylko nie na głównym boisku. To już jednak kwestia psychiki zawodników… Śmiem twierdzić, że z Płockiem przegraliśmy nie w głowach, tylko w nogach (jedna zdiagnozowana infekcja – Horajecki mógł być osłabiony, dzień przed meczem miał gorączkę).
Aha, jeszcze jedna niespodzianka. Zaskoczyli mnie stalowowolscy tifosi. Po pierwsze, stawili się na Hutniczej w naprawdę solidnej liczbie. Po drugie, przez cały mecz dopingowali drużynę nie bacząc na niekorzystny wynik i mizerną grę. Wreszcie, już po końcowym gwizdku odśpiewali swą sztandarową pieśń o miłości i wierności do klubowych barw. Trochę mnie ten dysonans zaniepokoił. Prawdziwa miłość najczęściej bywa ślepa, w związku z tym konstatuję, że zajęci dopingiem, w ogóle nie widzieli meczu.
Najpierw piłkarzom podziękowała Brygada Zielono-Czarnych, potem trener Mirosław Kalita. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz