Zanim został trenerem, wystąpił w ponad 100 meczach na boiskach ówczesnej I ligi (czyli najwyższej klasie rozgrywkowej). Karierę zaczynał w rodzinnej Dębicy, by po 6 latach gry w Wisłoce przenieść się do Wronek, gdzie w barwach Amiki dwukrotnie sięgał po Puchar Polski.
Posada szkoleniowca drugoligowej Stali Stalowa Wola, którą piastuje od grudnia 2011 roku, to największe wyzwanie w jego trenerskiej karierze. W ostatnich tygodniach udowodnił, że w niekonwencjonalny sposób potrafi radzić sobie z kryzysowymi sytuacjami. Najpierw po fatalnej serii Stalówki na własnym stadionie i blamażu z Puszczą Niepołomice zagrał niemal va banque stawiając sobie ultimatum: w dwóch kolejnych wyjazdowych meczach jego zespół musi zdobyć przynajmniej 4 punkty. Inaczej rezygnuje ze stanowiska. Stalówka wygrała oba mecze. Niemoc swojej drużyny na własnym stadionie udało mu się zaś tymczasowo wyleczyć sprytną psychologiczną zagrywką: przed kolejnym spotkaniem na Hutniczej ani razu nie wpuścił piłkarzy na główną płytę boiska. Znów triumfował.
Mirosław Kalita zgodził się na rozmowę z blogiem Hutnicza15 po ostatnim meczu Stalówki, przegranym 0-1 spotkaniu z Wisłą Płock. Szkoleniowiec Stali opowiedział m.in. o tym, jak wielką inspiracją do zajęcia się "trenerką" było wspólne "grzanie ławy" z Czesławem Michniewiczem w Amice Wronki; przypomniał sobie również gole, które jako zawodnik wbijał Stali Stalowa Wola; wreszcie - opowiedział o najtrudniejszym momencie swojej trenerskiej kariery, który niecały miesiąc temu przeżywał na ławce Stali Stalowa Wola.
Panie
Mirosławie, mieszka pan w Dębicy, tuż po meczu wsiada pan w samochód i wraca do rodzinnego miasta. Stalowa Wola to
dla pana po prostu kolejne miejsce pracy?
- Na samą propozycję i myśl o tym, że będę pracował w Stalowej Woli,
bardzo się ucieszyłem. Mam w tym mieście rodzinę. Mieszka tu nadal moja ciocia,
wdowa po bracie mojej mamy. Mam więc zagwarantowane lokum na miejscu, w
zależności od potrzeb mogę sobie pozwolić, na to żeby kilka razy w tygodniu
przenocować w Stalowej... To nie jest tak, że tu przyjeżdżam, odwalam swoją
robotę i się zmywam do Dębicy. Jestem do dyspozycji każdego praktycznie
codziennie.
Dom jest
jednak w Dębicy?
- Dom jest w Dębicy, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Synowie
chodzą tam do szkoły; żonie, która też
pracuje poza Dębicą, trzeba w obowiązkach pomagać. Musimy rodzicielskie
obowiązki jakoś między siebie dzielić.
Taki
zawód, że nie dość, że można w każdym momencie stracić posadę, to jeszcze
trzeba być gotowym na ewentualność nagłej przeprowadzki.
Grając w Amice Mirosław Kalita wystąpił w rozgrywkach pucharu UEFA (na zdjęciu - w meczu z Herneven w 1997 roku) - fot. archiwum M.Kality |
Jacy
piłkarze zostają trenerami?
- Patrząc dzisiaj na Marcina Kaczmarka [trener Wisły Płock – przyp.red.]
mam w pamięci dobrze wyszkolonego technicznie zawodnika, niezwykle
inteligentnego, umiejącego „czytać” grę. Wielu moich kolegów, którzy tak jak i
ja, pełnili na boisku funkcję środkowego pomocnika, próbuje teraz sił w
trenerskim fachu. Weźmy Piotrka Mandrysza [obecny trener GKS Tychy], czy Jacka
Trzeciaka, który objął właśnie Polonię Bytom. Nie jest to jednak regułą.
Czesiek Michniewicz był z kolei bramkarzem.
- Trzeba to po prostu kochać. Siedząc na ławce rezerwowych czy
przebywając na boisku pojawia się taka myśl: „może ja bym to zrobił lepiej niż
mój obecny trener”? To był pierwszy impuls, który sprawił, że pomyślałem o tym,
że być może w przyszłości zajmę się właśnie trenowaniem. Piłka nożna jest
dyscypliną zbliżoną do zawodu, którego uczyłem się w szkole średniej, czyli
budowlańca. Trzeba ten zawód wykonywać bez względu na warunki pogodowe.
Pamięta
pan ten moment?
Jako zawodnik RKS Radomsko - fot. archiwum M.Kality |
Zastanawia
mnie jeden moment pana zawodniczej kariery, tuż przed tym, jak został pan
trenerem Wisłoki. W 2002 roku w KSZO występował pan jeszcze w ekstraklasie, w
następnym sezonie reprezentował pan już barwy trzecioligowej Resovii.
- Ostrowiec Świętokrzyski wykupił mnie z Radomska. Od tego czasu
nabrałem wstrętu do wielkiej piłki. Najnormalniej w świecie zostałem oszukany
przez działaczy KSZO. Do dzisiaj nie wypłacono mi dużej kwoty kontraktowej, tak
samo zresztą jak większości piłkarzom, którzy ze mną wtedy grali... Mając 33
lata postanowiłem, że wracam do domu i tam czegoś poszukam. Namówiła mnie
jeszcze Resovia, ale tylko na pół sezonu… Byłem w Rzeszowie na zupełnie innych zasadach niż reszta
zespołu, miałem prywatnego sponsora podczas gdy pozostała część drużyny była
traktowana po macoszemu. Taka sytuacja
była dla mnie mało komfortowa, ponieważ wymagano ode mnie dużo więcej niż od
pozostałych. Znalazłem więc oazę spokoju w Dębicy i tam spędziłem kolejnych 6 lat.
Parę
razy grał pan jako piłkarz przeciwko Stali Stalowa Wola. Jakieś wspomnienia?
- Mecze ze Stalową Wolą bardzo dobrze mi się zawsze kojarzyły.
Debiutując u trenera Łacha w II lidze w barwach Wisłoki zdobyłem na Hutniczej
bramkę na 1-1. Wtedy Stalowa miała bardzo mocny zespół, walczyła o I ligę z
Motorem Lublin. Dzięki mojej „głowie” udało nam się wtedy pokrzyżować szyki
Stalówce.
Najtrudniejszy
moment na trenerskiej ławce w dotychczasowej karierze?
- Ciężkie chwile przeżywałem tu na Hutniczej 3 tygodnie temu, kiedy
przegraliśmy z Puszczą Niepołomice 0-4, a mogliśmy przegrać zdecydowanie wyżej.
Miałem moment zwątpienia, czy to co robię, to co przekazuję zawodnikom, jest w
przez w nich w odpowiedni sposób odbierane i akceptowane. Zacząłem wtedy wątpić
w to, czy podejmuję odpowiednie decyzję, czy nie wymagam zbyt wiele od
chłopców, których mam do dyspozycji.
- Pośpiech jest jednak złym doradcą i pewnie dziś żałowałbym tej
decyzji, gdybym wtedy uparł się i zrezygnował z pracy. Następne mecze
przyniosły nam bowiem dużo satysfakcji.
Mirosław Kalita w barwach Śląska Wrocław - fot. archiwum M. Kality |
Drugą
połowę tego meczu spędził pan niemal w całości na ławce, podczas gdy zazwyczaj
nie odstępuje pan ani na chwili linii bocznej boiska.
- Przed meczem byłem tak spokojny o wynik, tak bardzo wierzyłem w
chłopaków, że sobie spokojnie z Puszczą poradzą, że stwierdziłem iż nie będę im
przeszkadzał – niech realizują to, co nakreśliliśmy sobie w szatni. Na dobrą
sprawę do momentu straty bramki wszystko było ok, ale potem się posypało i,
niestety, mecz przegraliśmy nie tylko bardzo wysoko, lecz również w kiepskim
stylu.
To był
taki moment, że pomyślał pan: Nie nadaję się do tej roboty?
- Jestem jeszcze młodym trenerem. Zaczynałem od niższych szczebli, gdzie
zawsze udawało mi się coś ugrać z równie młodymi ekipami, jaką mam tu w
Stalowej. W Wisłoce, dysponując bardzo skromnymi środkami, udało mi się
osiągnąć awans; w Patryzancie Targowiska również miałem młody zespół, z którym
udało się wywalczyć 5. miejsce na poziomie III ligi. Po porażce nigdy nie myślę
o tym, czy się do tego nadaję, tylko zaczynam zastanawiać się, czy nie
popełniłem „w tygodniu” jakiegoś błędu. Może w trakcie mikrocyklu nie
przepracowaliśmy dostatecznie jakiegoś elementu, albo było za mocno, a może za
lekko?
Zaskoczył
pan wszystkich po meczu z Puszczą postawieniem się pod ścianą. 4 punkty w dwóch
meczach wyjazdowych albo rezygnacja ze stanowiska. Skąd pomysł na ten rodzaj
motywacji?
- Chciałem w jakiś dobitny sposób wykrzesać coś z tych ludzi, Kto
śledził ich w sparingach, kto oglądał mecze wyjazdowe – ten wie, że na
Hutniczej to jest zupełnie inny zespół. To była forma mobilizacji Chciałem, aby
uwolnili tkwiące w nich pokłady zaangażowania, ambicji i woli walki. Chyba mi
się to udało.
Najbardziej
zaskakująca metamorfoza dokonała się w szykach obronnych. Zespół, który w
jednym meczu daje sobie strzelić 4 gole, w kolejnych 4 spotkaniach nie traci
ani jednej bramki!
- Przestaliśmy grać ultraofensywnie. Zrezygnowałem z wysokiego
pressingu, co – jak zauważyłem – nie wszystkim zawodnikom pasowało. Problem był
też w dojściu do pełnej dyspozycji: Michała Czarnego nie było w pierwszych
meczach, miał skręcony staw skokowy; Artur Cebula miał problem z kolanem; Kuba
Popielarz był kompletnie nieprzygotowany do rundy; Mateusz Kantor też miał
zaległości treningowe… Tak się jednak szczęśliwie zbiegło, że na Motor
[pierwszy mecz po blamażu z Puszczą, wyjazdowe zwycięstwo 2-0 – przyp.red.]
wyszliśmy wreszcie w optymalnym zestawieniu.
Po meczu z Pogonią Siedlce Mirosław Kalita wreszcie uśmiechnął się na Hutniczej. |
Gra
jednym napastnikiem przyniosła więcej efektów niż stawianie na duet
Białek-Fabianowski. Odnoszę wrażenie, że stracił pan zaufanie do Wojciecha
Białka.
- Gra dwójką czy trojką napastników, tak samo jak granie jednym
wysuniętym zawodnikiem, jeszcze nie gwarantuje strzelenia goli. Nie
zapominajmy, że bramkę równie dobrze może strzelić także obrońca. Stawianie na
Wojciecha Fabianowskiego okazało się chyba trafne, skoro z nim na szpicy
wygraliśmy trzy mecze pod rząd.
- Czy nie mam zaufania do Wojtka Białka…? Prawda jest taka, że napastnik
to jest taki zawodnik, który koncentrując się na strzelaniu goli, mniej
angażuje się w działania defensywne. Jeśli nawet trener zleca mu zadania
defensywne, to najczęściej nie realizuje ich on tak, jak należy. Z tym niestety
ciągle mamy problem. To nie jest tylko przypadek Wojtka Białka, Wojtka
Fabianowskiego, czy Roberta Widza; to jest ogólna przypadłość. Prawda jest więc
taka, że wolałbym mieć na boisku więcej kreatywnych piłkarzy w stylu Łanuchy,
Popielarza, Kachniarza, czy Getingera od zawodników, na których cały zespół
musi w trakcie meczu pracować.
Kiedy
stracił pan w ubiegłym roku pracę w Partyzancie Targowiska, pytany przez
dziennikarza o najbliższe plany rzucił pan, że być może uda się pan na staż
trenerski do będącego wówczas trenerem Jagiellonii Białystok Czesława
Michniewicza. Szybko przyszła jednak
propozycja ze Stalowej Woli.
- Ten staż bardzo pomógł mi na starcie w nowej pracy. Nie ukrywam, że
dopiero poznaję drugoligową rzeczywistość. Wolę jednak pracować w takich
warunkach jak obecnie, czyli mieć młodą kadrę – ci chłopcy nie są jeszcze
rozpieszczeni i zepsuci pieniędzmi – i można ich jeszcze czegoś nauczyć.
Oczywiście wymaga to trochę czasu, czego nie wszyscy zdają się rozumieć. Kibice
chcą, aby Stalówka osiągała wyniki natychmiast, wciąż pamiętają te czasy, kiedy
Stal była w I lidze; nie bierze się jednak pod uwagę innych czynników, jak np.
kwestie sponsoringu. Cały podkarpacki region jest ubogi, podobnie jest też w
Stalowej. Na chwilę obecną poziom II ligi jest dla mnie wymarzony.
- To jest rodzaj pracy pozytywistycznej, tych zawodników trzeba czasami
uczyć podstawowych rzeczy: podanie zewnętrzną częścią stopy, uderzenie,
dośrodkowanie. Dalekosiężnych planów więc w obecnej chwili nie mam, co nie
znaczy, że nie mam aspiracji, żeby pracować w wyższej lidze. Wiem jednak, że do
tego potrzebny jest określony staż i doświadczenie, które chcę uzyskać w II
lidze.
W
dzisiejszym meczu zaprezentował pan raz całkiem niezłe przyjęcie, kiedy piłka
wypadła poza linię boczną boiska.
W 1998 roku z Pucharem Polski - fot. archiwum M.Kality |
Czy ktoś
już rozwikłał zagadkę niemocy pana drużyny na stadionie na Hutniczej?
- Przed meczem z Pogonią Siedlce, którym przerwaliśmy passę trzech
porażek u siebie, przez dwa tygodnie nie wchodziłem z zawodnikami na główną
płytę boiska. Pomyślałem, że jeśli potraktują swoje boisko jako obcy teren, to
zagrają tak jak na wyjeździe. Udało się.
- Wydaje mi się jednak, że problemy, jakie mamy na Hutniczej, wiążą się
z tym, że moja drużyna słabo gra w gra mało agresywnie po stracie piłki. Nie
chciałbym się usprawiedliwiać, ale wiecznie problemy ze zdrowiem mają także nasi
młodzieżowcy.
Było to
widoczne dobitnie w dzisiejszym spotkaniu, kiedy nie mógł pan skorzystać z
Artura Cebuli, który wspólnie z Mateuszem Kantorem robił w meczu z Puszczą
niezłą zawieruchę na prawej stronie. Nagle wszystko się posypało.
- No właśnie. Wracając do tej czarnej serii… Jak pracowałem w Targowiskach,
za nic nie mogliśmy wygrać na wyjeździe; na własnym boisku wszystko do przodu,
a co wyjazd - to klapa. Próbuję jakoś tłumaczyć sobie tą niemoc Stalowej na
Hutniczej, ale tak naprawdę nie wiem, skąd się to bierze. Myślę, że to jest
temat na jakąś pracę naukową.
Mirosław Kalita z niepokojem patrzy na ławkę rezerwowych Stalówki. |
Skoro
pan sobie postawił po spotkaniu z Puszczą to dwumeczowe ultimatum, muszę
zapytać pana na koniec o pana oczekiwania w kontekście całego sezonu. Rozumiem,
że nie spaść to za mało…
- Jestem pazerny na wynik. Pytanie czy wszyscy zawodnicy w podobnym
stopniu mają ochotę wygrywać. Może oczy chcą, ale nogi i głowa już za tym nie
nadążają… Wiem, jaką kadrą dysponuję, nie przewiduję zmian w trakcie zimowej
przerwy. Realnie patrząc chciałbym, abyśmy na koniec byli w górnej połówce
tabeli. Liga jest bardzo wyrównana, jedna-dwie kolejki mogą naprawdę dużo
zmienić. Nie chcę więc niczego obiecywać, ale bardzo byśmy chcieli być jak
najbliżej czołówki. Wiem, że nie rozpieszczamy na razie miejscowych kibiców…
Mam
przeczucie, że ta grupa, która obecnie przychodzi na mecze, będzie przychodzić
niezależnie od wyników.
- Zawsze będą kibice, którzy są z drużyną niezależnie od tego, jak jej
się wiedzę. Ale tu w Stalowej, przyznam, jest dość specyficzny klimat. W Dębicy
nie spotkałem się z przypadkiem, żeby ktoś z trybun bluzgał na własnych
zawodników. To są przecież chłopcy, którzy reprezentują na tę chwilę barwy
Stali Stalowa Wola. Że on jest przyjezdny? Takie jest życie… Gdyby on nie
przyjechał do Stalowej Woli, to Stal grałaby pewnie teraz na poziomie IV ligi…
Cieszmy
się II ligą, bo zawsze może być gorzej?
- Zarówno ja, jak i działacze, mamy określone aspiracje. Chcemy grać w II lidze o jak najwyższe cele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz