czwartek, 11 października 2012

Oko w oko: Mirosław Kalita


Zanim został trenerem, wystąpił w ponad 100 meczach na boiskach ówczesnej I ligi (czyli najwyższej klasie rozgrywkowej). Karierę zaczynał w rodzinnej Dębicy, by po 6 latach gry w Wisłoce przenieść się do Wronek, gdzie w barwach Amiki dwukrotnie sięgał po Puchar Polski.

Posada szkoleniowca drugoligowej Stali Stalowa Wola, którą piastuje od grudnia 2011 roku, to największe wyzwanie w jego trenerskiej karierze. W ostatnich tygodniach udowodnił, że w niekonwencjonalny sposób potrafi radzić sobie z kryzysowymi sytuacjami. Najpierw po fatalnej serii Stalówki na własnym stadionie i blamażu z Puszczą Niepołomice zagrał niemal va banque stawiając sobie ultimatum: w dwóch kolejnych wyjazdowych meczach jego zespół musi zdobyć przynajmniej 4 punkty. Inaczej rezygnuje ze stanowiska. Stalówka wygrała oba mecze. Niemoc swojej drużyny na własnym stadionie udało mu się zaś tymczasowo wyleczyć sprytną psychologiczną zagrywką: przed kolejnym spotkaniem na Hutniczej ani razu nie wpuścił piłkarzy na główną płytę boiska. Znów triumfował.

Mirosław Kalita zgodził się na rozmowę z blogiem Hutnicza15 po ostatnim meczu Stalówki, przegranym 0-1 spotkaniu z Wisłą Płock. Szkoleniowiec Stali opowiedział m.in. o tym, jak wielką inspiracją do zajęcia się "trenerką" było wspólne "grzanie ławy" z Czesławem Michniewiczem w Amice Wronki; przypomniał sobie również gole, które jako zawodnik wbijał Stali Stalowa Wola; wreszcie - opowiedział o najtrudniejszym momencie swojej trenerskiej kariery, który niecały miesiąc temu przeżywał na ławce Stali Stalowa Wola.

Panie Mirosławie, mieszka pan w Dębicy, tuż po meczu wsiada pan w samochód  i wraca do rodzinnego miasta. Stalowa Wola to dla pana po prostu kolejne miejsce pracy? 
- Na samą propozycję i myśl o tym, że będę pracował w Stalowej Woli, bardzo się ucieszyłem. Mam w tym mieście rodzinę. Mieszka tu nadal moja ciocia, wdowa po bracie mojej mamy. Mam więc zagwarantowane lokum na miejscu, w zależności od potrzeb mogę sobie pozwolić, na to żeby kilka razy w tygodniu przenocować w Stalowej... To nie jest tak, że tu przyjeżdżam, odwalam swoją robotę i się zmywam do Dębicy. Jestem do dyspozycji każdego praktycznie codziennie. 


Dom jest jednak w Dębicy?
- Dom jest w Dębicy, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Synowie chodzą tam  do szkoły; żonie, która też pracuje poza Dębicą, trzeba w obowiązkach pomagać. Musimy rodzicielskie obowiązki  jakoś między siebie dzielić.

Taki zawód, że nie dość, że można w każdym momencie stracić posadę, to jeszcze trzeba być gotowym na ewentualność nagłej przeprowadzki.
- Już kończąc średnią szkołę postanowiłem, że swoje życie zwiążę z piłką. Do tułaczego życia jestem więc przyzwyczajony, bo w 1996 roku zmuszony byłem wyjechać na 3 lata do Wronek, gdzie grałem w Amice; potem rok spędziłem w Śląsku Wrocław, następne dwa lata mieszkałem w Radomsku, kolejnym miastem na mojej drodze był Ostrowiec Świętokrzyski. Jak widać, z roku na rok wracałem do rodzinnej Dębicy,  nauczyłem się jednak przez ten czas piłkarskiej poniewierki. Tak ja, jak i żona, jesteśmy więc przygotowani na to, że w razie ewentualnych propozycji pakuję się  i nie będzie mnie w Dębicy.

Grając w Amice Mirosław Kalita wystąpił w rozgrywkach pucharu UEFA (na zdjęciu - w meczu z Herneven w 1997 roku) - fot. archiwum M.Kality
Jacy piłkarze zostają trenerami?
- Patrząc dzisiaj na Marcina Kaczmarka [trener Wisły Płock – przyp.red.] mam w pamięci dobrze wyszkolonego technicznie zawodnika, niezwykle inteligentnego, umiejącego „czytać” grę. Wielu moich kolegów, którzy tak jak i ja, pełnili na boisku funkcję środkowego pomocnika, próbuje teraz sił w trenerskim fachu. Weźmy Piotrka Mandrysza [obecny trener GKS Tychy], czy Jacka Trzeciaka, który objął właśnie Polonię Bytom. Nie jest to jednak regułą. Czesiek Michniewicz był z kolei bramkarzem.
- Trzeba to po prostu kochać. Siedząc na ławce rezerwowych czy przebywając na boisku pojawia się taka myśl: „może ja bym to zrobił lepiej niż mój obecny trener”? To był pierwszy impuls, który sprawił, że pomyślałem o tym, że być może w przyszłości zajmę się właśnie trenowaniem. Piłka nożna jest dyscypliną zbliżoną do zawodu, którego uczyłem się w szkole średniej, czyli budowlańca. Trzeba ten zawód wykonywać bez względu na warunki pogodowe.

Pamięta pan ten moment?
Jako zawodnik RKS Radomsko - fot. archiwum M.Kality
- Pod koniec pobytu w Amice Wronki coraz częściej siadałem na ławce rezerwowych i wspólnie z Cześkiem Michniewiczem analizowaliśmy to, co się dzieje na boisku. Często okazywało się, że nasze spostrzeżenia i uwagi były trafne, ale prawdziwy przełom nastąpił dopiero w Radomsku, gdzie funkcję grającego trenera pełnił Piotrek Mandrysz. Bardzo podobało mi się to, co robił, czyli łączył obowiązki trenera i zawodnika. Wtedy też ukończyłem kurs trenera II klasy na AWFiS w Gdańsku,  lata leciały, powoli chciałem wracać do rodzinnego miasta. Mój macierzysty klub Wisłoka Dębica był akurat blisko dna, bo groził mu spadek do 5. ligi. Uznałem, że to dobry moment na przetarcie się w łączonej roli trenera i zawodnika.

Zastanawia mnie jeden moment pana zawodniczej kariery, tuż przed tym, jak został pan trenerem Wisłoki. W 2002 roku w KSZO występował pan jeszcze w ekstraklasie, w następnym sezonie reprezentował pan już barwy trzecioligowej Resovii.
- Ostrowiec Świętokrzyski wykupił mnie z Radomska. Od tego czasu nabrałem wstrętu do wielkiej piłki. Najnormalniej w świecie zostałem oszukany przez działaczy KSZO. Do dzisiaj nie wypłacono mi dużej kwoty kontraktowej, tak samo zresztą jak większości piłkarzom, którzy ze mną wtedy grali... Mając 33 lata postanowiłem, że wracam do domu i tam czegoś poszukam. Namówiła mnie jeszcze Resovia, ale tylko na pół sezonu… Byłem w Rzeszowie  na zupełnie innych zasadach niż reszta zespołu, miałem prywatnego sponsora podczas gdy pozostała część drużyny była traktowana po macoszemu.  Taka sytuacja była dla mnie mało komfortowa, ponieważ wymagano ode mnie dużo więcej niż od pozostałych. Znalazłem więc oazę spokoju w Dębicy i tam spędziłem kolejnych 6 lat.

Parę razy grał pan jako piłkarz przeciwko Stali Stalowa Wola. Jakieś wspomnienia?
- Mecze ze Stalową Wolą bardzo dobrze mi się zawsze kojarzyły. Debiutując u trenera Łacha w II lidze w barwach Wisłoki zdobyłem na Hutniczej bramkę na 1-1. Wtedy Stalowa miała bardzo mocny zespół, walczyła o I ligę z Motorem Lublin. Dzięki mojej „głowie” udało nam się wtedy pokrzyżować szyki Stalówce.
- Inny miły akcent związany ze Stalową Wolą miał miejsce w 2000 roku, kiedy Stal przyjechała do Wrocławia na mecz ze Śląskiem. To był rok, w którym ze Śląskiem wywalczyliśmy awans do I ligi. Pamiętam, że w tym meczu udało mi się Maćkowie Nalepie strzelić bramkę z 35 metrów. Ten gol został nawet wybrany trafieniem sezonu przez jedną z regionalnych telewizji. Jakiś puchar miałem dostać, ale do dzisiaj go nie otrzymałem…

Najtrudniejszy moment na trenerskiej ławce w dotychczasowej karierze?
- Ciężkie chwile przeżywałem tu na Hutniczej 3 tygodnie temu, kiedy przegraliśmy z Puszczą Niepołomice 0-4, a mogliśmy przegrać zdecydowanie wyżej. Miałem moment zwątpienia, czy to co robię, to co przekazuję zawodnikom, jest w przez w nich w odpowiedni sposób odbierane i akceptowane. Zacząłem wtedy wątpić w to, czy podejmuję odpowiednie decyzję, czy nie wymagam zbyt wiele od chłopców, których mam do dyspozycji.
- Pośpiech jest jednak złym doradcą i pewnie dziś żałowałbym tej decyzji, gdybym wtedy uparł się i zrezygnował z pracy. Następne mecze przyniosły nam bowiem dużo satysfakcji.

Mirosław Kalita w barwach Śląska Wrocław - fot. archiwum M. Kality
Drugą połowę tego meczu spędził pan niemal w całości na ławce, podczas gdy zazwyczaj nie odstępuje pan ani na chwili linii bocznej boiska.
- Przed meczem byłem tak spokojny o wynik, tak bardzo wierzyłem w chłopaków, że sobie spokojnie z Puszczą poradzą, że stwierdziłem iż nie będę im przeszkadzał – niech realizują to, co nakreśliliśmy sobie w szatni. Na dobrą sprawę do momentu straty bramki wszystko było ok, ale potem się posypało i, niestety, mecz przegraliśmy nie tylko bardzo wysoko, lecz również w kiepskim stylu.

To był taki moment, że pomyślał pan: Nie nadaję się do tej roboty?
- Jestem jeszcze młodym trenerem. Zaczynałem od niższych szczebli, gdzie zawsze udawało mi się coś ugrać z równie młodymi ekipami, jaką mam tu w Stalowej. W Wisłoce, dysponując bardzo skromnymi środkami, udało mi się osiągnąć awans; w Patryzancie Targowiska również miałem młody zespół, z którym udało się wywalczyć 5. miejsce na poziomie III ligi. Po porażce nigdy nie myślę o tym, czy się do tego nadaję, tylko zaczynam zastanawiać się, czy nie popełniłem „w tygodniu” jakiegoś błędu. Może w trakcie mikrocyklu nie przepracowaliśmy dostatecznie jakiegoś elementu, albo było za mocno, a może za lekko?

Zaskoczył pan wszystkich po meczu z Puszczą postawieniem się pod ścianą. 4 punkty w dwóch meczach wyjazdowych albo rezygnacja ze stanowiska. Skąd pomysł na ten rodzaj motywacji?
- Chciałem w jakiś dobitny sposób wykrzesać coś z tych ludzi, Kto śledził ich w sparingach, kto oglądał mecze wyjazdowe – ten wie, że na Hutniczej to jest zupełnie inny zespół. To była forma mobilizacji Chciałem, aby uwolnili tkwiące w nich pokłady zaangażowania, ambicji i woli walki. Chyba mi się to udało.

Najbardziej zaskakująca metamorfoza dokonała się w szykach obronnych. Zespół, który w jednym meczu daje sobie strzelić 4 gole, w kolejnych 4 spotkaniach nie traci ani jednej bramki!
- Przestaliśmy grać ultraofensywnie. Zrezygnowałem z wysokiego pressingu, co – jak zauważyłem – nie wszystkim zawodnikom pasowało. Problem był też w dojściu do pełnej dyspozycji: Michała Czarnego nie było w pierwszych meczach, miał skręcony staw skokowy; Artur Cebula miał problem z kolanem; Kuba Popielarz był kompletnie nieprzygotowany do rundy; Mateusz Kantor też miał zaległości treningowe… Tak się jednak szczęśliwie zbiegło, że na Motor [pierwszy mecz po blamażu z Puszczą, wyjazdowe zwycięstwo 2-0 – przyp.red.] wyszliśmy wreszcie w optymalnym zestawieniu.

Po meczu z Pogonią Siedlce Mirosław Kalita wreszcie uśmiechnął się na Hutniczej.

Gra jednym napastnikiem przyniosła więcej efektów niż stawianie na duet Białek-Fabianowski. Odnoszę wrażenie, że stracił pan zaufanie do Wojciecha Białka.
- Gra dwójką czy trojką napastników, tak samo jak granie jednym wysuniętym zawodnikiem, jeszcze nie gwarantuje strzelenia goli. Nie zapominajmy, że bramkę równie dobrze może strzelić także obrońca. Stawianie na Wojciecha Fabianowskiego okazało się chyba trafne, skoro z nim na szpicy wygraliśmy trzy mecze pod rząd.
- Czy nie mam zaufania do Wojtka Białka…? Prawda jest taka, że napastnik to jest taki zawodnik, który koncentrując się na strzelaniu goli, mniej angażuje się w działania defensywne. Jeśli nawet trener zleca mu zadania defensywne, to najczęściej nie realizuje ich on tak, jak należy. Z tym niestety ciągle mamy problem. To nie jest tylko przypadek Wojtka Białka, Wojtka Fabianowskiego, czy Roberta Widza; to jest ogólna przypadłość. Prawda jest więc taka, że wolałbym mieć na boisku więcej kreatywnych piłkarzy w stylu Łanuchy, Popielarza, Kachniarza, czy Getingera od zawodników, na których cały zespół musi w trakcie meczu pracować.

Kiedy stracił pan w ubiegłym roku pracę w Partyzancie Targowiska, pytany przez dziennikarza o najbliższe plany rzucił pan, że być może uda się pan na staż trenerski do będącego wówczas trenerem Jagiellonii Białystok Czesława Michniewicza.  Szybko przyszła jednak propozycja ze Stalowej Woli.
- Ten staż bardzo pomógł mi na starcie w nowej pracy. Nie ukrywam, że dopiero poznaję drugoligową rzeczywistość. Wolę jednak pracować w takich warunkach jak obecnie, czyli mieć młodą kadrę – ci chłopcy nie są jeszcze rozpieszczeni i zepsuci pieniędzmi – i można ich jeszcze czegoś nauczyć. Oczywiście wymaga to trochę czasu, czego nie wszyscy zdają się rozumieć. Kibice chcą, aby Stalówka osiągała wyniki natychmiast, wciąż pamiętają te czasy, kiedy Stal była w I lidze; nie bierze się jednak pod uwagę innych czynników, jak np. kwestie sponsoringu. Cały podkarpacki region jest ubogi, podobnie jest też w Stalowej. Na chwilę obecną poziom II ligi jest dla mnie wymarzony.
- To jest rodzaj pracy pozytywistycznej, tych zawodników trzeba czasami uczyć podstawowych rzeczy: podanie zewnętrzną częścią stopy, uderzenie, dośrodkowanie. Dalekosiężnych planów więc w obecnej chwili nie mam, co nie znaczy, że nie mam aspiracji, żeby pracować w wyższej lidze. Wiem jednak, że do tego potrzebny jest określony staż i doświadczenie, które chcę uzyskać w II lidze.

W dzisiejszym meczu zaprezentował pan raz całkiem niezłe przyjęcie, kiedy piłka wypadła poza linię boczną boiska.
W 1998 roku z Pucharem Polski - fot. archiwum M.Kality
- Rozmawiałem niedawno z moim kolegą Adamem Majewskim, który grał w Lechu i Legii… To nie jest tak, że my, trenerzy, narzekamy na niski poziom i przechwalamy się, że jakbyśmy się przebrali, potrenowali tydzień, to byśmy wcale od tej grupy biegającej po II ligowych boiskach nie odstawali. Niestety, taka jest bolesna prawda. Dzisiaj zawodnik nie uczy się przez cały dzień gry w piłkę, tylko liczy, że się nauczy grać przez półtorej godziny treningu. To jest prawdziwy problem… Brak sportowego profesjonalizmu.  O tyle zastanawiające, że - jakby nie było - ci chłopcy zarabiają przecież całkiem niezłe pieniądze.

Czy ktoś już rozwikłał zagadkę niemocy pana drużyny na stadionie na Hutniczej?
- Przed meczem z Pogonią Siedlce, którym przerwaliśmy passę trzech porażek u siebie, przez dwa tygodnie nie wchodziłem z zawodnikami na główną płytę boiska. Pomyślałem, że jeśli potraktują swoje boisko jako obcy teren, to zagrają tak jak na wyjeździe. Udało się.
- Wydaje mi się jednak, że problemy, jakie mamy na Hutniczej, wiążą się z tym, że moja drużyna słabo gra w gra mało agresywnie po stracie piłki. Nie chciałbym się usprawiedliwiać, ale wiecznie problemy ze zdrowiem mają także nasi młodzieżowcy.

Było to widoczne dobitnie w dzisiejszym spotkaniu, kiedy nie mógł pan skorzystać z Artura Cebuli, który wspólnie z Mateuszem Kantorem robił w meczu z Puszczą niezłą zawieruchę na prawej stronie. Nagle wszystko się posypało.
- No właśnie. Wracając do tej czarnej serii… Jak pracowałem w Targowiskach, za nic nie mogliśmy wygrać na wyjeździe; na własnym boisku wszystko do przodu, a co wyjazd - to klapa. Próbuję jakoś tłumaczyć sobie tą niemoc Stalowej na Hutniczej, ale tak naprawdę nie wiem, skąd się to bierze. Myślę, że to jest temat na jakąś pracę naukową.

Mirosław Kalita z niepokojem patrzy na ławkę rezerwowych Stalówki.

Skoro pan sobie postawił po spotkaniu z Puszczą to dwumeczowe ultimatum, muszę zapytać pana na koniec o pana oczekiwania w kontekście całego sezonu. Rozumiem, że nie spaść to za mało…
- Jestem pazerny na wynik. Pytanie czy wszyscy zawodnicy w podobnym stopniu mają ochotę wygrywać. Może oczy chcą, ale nogi i głowa już za tym nie nadążają… Wiem, jaką kadrą dysponuję, nie przewiduję zmian w trakcie zimowej przerwy. Realnie patrząc chciałbym, abyśmy na koniec byli w górnej połówce tabeli. Liga jest bardzo wyrównana, jedna-dwie kolejki mogą naprawdę dużo zmienić. Nie chcę więc niczego obiecywać, ale bardzo byśmy chcieli być jak najbliżej czołówki. Wiem, że nie rozpieszczamy na razie miejscowych kibiców…

Mam przeczucie, że ta grupa, która obecnie przychodzi na mecze, będzie przychodzić niezależnie od wyników.
- Zawsze będą kibice, którzy są z drużyną niezależnie od tego, jak jej się wiedzę. Ale tu w Stalowej, przyznam, jest dość specyficzny klimat. W Dębicy nie spotkałem się z przypadkiem, żeby ktoś z trybun bluzgał na własnych zawodników. To są przecież chłopcy, którzy reprezentują na tę chwilę barwy Stali Stalowa Wola. Że on jest przyjezdny? Takie jest życie… Gdyby on nie przyjechał do Stalowej Woli, to Stal grałaby pewnie teraz na poziomie IV ligi…

Cieszmy się II ligą, bo zawsze może być gorzej?
- Zarówno ja, jak i działacze, mamy określone aspiracje. Chcemy  grać w II lidze o jak najwyższe cele.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz